Rozdział 28: Ostatnie Przygotowania
W końcu weszli do wielkiej sali. Na jej końcu był wypełniony poświęconą wodą. Jego krawędzie były ozdobione kwiatami i płonącymi świecami. W powietrzu unosiły się smugi kadzidła, które swą wonią drażniło nos. Po wodzie pływały nagietki, lotosy i orchidee. Tlacotzin zdążył się już do nich przyzwyczaić i nauczyć się ich duchowego znaczenia. Poświęcenie, odrodzenie i duchowy wzrost. Ich woń mieszała się z wonią kadzidła, nadając pomieszczeniu dodatkowy duchowy charakter.
W sali już czekali kapłani. Gdy spojrzał w bok, uśmiechnął się do nich. Jego ukochane też tam były i one również się do niego uśmiechały. Meya wystąpiła z szeregu i zwróciła się do niego. Na twarzy miała zaś wymalowany smutek i dumę. Myślał, że powie coś formalnym tonem, ale nie… mówiła jak ona.
-Tlacotzinie przygotowaliśmy coś dla ciebie.
Jeden z kapłanów chciał coś wtrącić, ale jedno spojrzenie Citlalli wystarczyło, aby mu uświadomić, że powinien siedzieć cicho. Meya pokazała mu amulet.
-Zrobiłyśmy go dziś rano. Wczoraj przekazałeś nam swój, więc pomyśleliśmy, że do rytuału przyda ci się nowy.
Był to niewielki drewniany dysk z wyrzeźbionym nagietkiem. Od niego odchodziły koraliki: białe, niebieskie, czerwone, żółte i pomarańczowe. Uśmiechnął się, zrozumiał ich symbolikę. Nagietek za jego poświęcenie, a koraliki reprezentują jego i każdą z jego żon. Był to symbol miłości zdolnej przetrwać nawet śmierć. Uśmiechnął się.
-Jest piękny.
Meya westchnęła.
-Jest okropny, ale zrobiliśmy go, najlepiej jak potrafimy, gdybyśmy miały więcej czasu…
-Przepraszam…
-Za często przepraszasz Tlacotzinie.
Tutaj wtrąciła się Izel. Miała w oczach ból. Widać, że nie chciała, przerywać tej chwili, ale…
-Masz rację Meya, ale…
Chciał, aby ta chwila potrwała jeszcze trochę dłużej, ale niestety nie mieli na to aż tyle czasu. Przed nimi był bardzo ważny rytuał, i nie mogli tego zmienić, bez względu na to jak bardzo tego pragnęli.
-To prawda, oczyszczenie…
Meya wróciła do szeregu, a kapłani zaprowadzili Tlacotzina na skraj basenu. Jeden z nich zajął miejsce w wodzie. Wszyscy przybrali wyraz duchowego skupienie. W całej sali zaległa cisza. Wydawało się, że jedynym dźwiękiem w komnacie jest bicie jego serca. Kapłani unieśli ręce i otworzyli usta, aby odmówić modlitwę do Xochipilli. Rytuał oczyszczenia wybrańca, przed jego ostatecznym poświęceniem właśnie się rozpoczął.
-Xochipililli, Panie Kwiatów i Muzyki, Ty, który widzisz czyste serca i przynosisz radość światu, pobłogosław tego, który ofiarowuje swoje życia na Twoją chwałę. Niech ta woda obmyje go z wszelkich śmiertelnych trosk i przygotuje na podróż do Twoich ogrodów w zaświatach. Błogosław jego duszę, aby była gotowa do pełni poświęcenia.
Gdy kapłanki zakończyły modlitwę akolitki, a właściwie już niemal jego kapłanki, zdjęły z niego przepaskę, pozostawiając go nagiego. Kapłani wprowadzili go do wody, aż nie zanurzył się w niej do pasa. Następnie przy użyciu płynących w wodzie kwiatów zaczęli go myć. Każde obmycie było naznaczone duchowością i rytualnym aspektem.
Kapłani obmywali jego dłonie.
-Niech twoje dłonie będą czyste, gotowe na ostatni dotyk życia.
Jego głowa…
-Niech twoje myśli będą wolne od wszelkich ziemskich trosk, gotowe na przyjęcie błogosławieństw.
Jego serce…
-Niech twoje serce bije w rytmie bogów, w harmonii z kwiatami Xochipilli.
W czasie jego kąpieli akolitki wznosiły modły w jego imieniu.
-Xochipilli, Panie Kwiatów i Muzyki, prosimy Cię, abyś pobłogosławił naszego męża, który teraz oczyszcza swoje ciało i duszę. Jego serce należy do Ciebie, a my będziemy jego świadkami w tym świecie i w zaświatach. Pobłogosław nasze połączenie i niech kwiaty miłości i oddania nigdy nie zwiędną.
Tlacotzin wsłuchiwał się w bicie serca, które wkrótce przestanie być jego. Ile czasu mu zostało? Godzina… dwie… na pewno mniej niż trzy. Wszystko to kręciło się wokół jego ofiary. Wokół jego śmierci. Wszystko to dotyczyło jego, ale zdawało się też być jakoś poza nim.
Gdy wyprowadzono go z basenu i wysuszono akolitki, zaczęły go ubierać. Założyły mu przepaskę z najlepszej bawełny wyhaftowaną wzorami kwiatów, na nogach sandały ozdobione nagietkami, ma głowie zaś wieniec z nagietków. Dziewczyny stanęły przed nim. Nenetzi jako ta, która odzyskała amulet po jego matce, miała wręczyć go jego mężowi. Podeszła do niego i wszystkie rozpoczęły modlitwę do swojego męża, który niedługo stanie się duchem opiekuńczym.
-Przyjmij ten amulet na znak naszego duchowego połączenia. Niech ten naszej więzi kwitnie w tobie i niech przetrwa próbę czasu i śmierci. Zawsze będziemy z tobą na tym świecie i zaświatach.
Założyła mu amulet na szyi. Pozostał tylko jeden element malunki. Akurat właśnie w tym momencie pojawił się Cuathli niosąc ze sobą rytualną czerwoną farbę.
Namalował on malunki Tlacotzinowi. Czerwony pas na wysokości oczu za duchowe przebudzenie i połączenie z bogami. Czerwone linie na brodzie, biegnące w dół za akt ofiary, poświęcenia i kontakt z zaświatami. Czerwone linie na nogach i ramionach dla jego duchowej ochrony i spirale na barkach dla odrodzenia.
Odsunął się kilka kroków i podziwiał swojego przybranego syna. Ubranego w strój z najlepszej bawełny, ozdobiony kwiatami nagietka i czerwonymi malunkami, noszącego amulet wykonany i poświęcony przez jego żony. Jego nieobcięta kitka powiewała z tyłu głowy. Znak nieskalania brudem wojny, jego niewinności i potencjału, który czekał na uwolnienie.
Doprowadził go do tego miejsca, od momentu gdy wiedziony snem znalazł na schodach świątynnych. Doskonale to wiedział i zaakceptował to, że ten młodzieniec i jego serce było najwspanialszym z darów, jakie mógł ofiarować Xochipilli. Zaakceptował, to lecz nadal czuł ból i smutek, choć głęboko wierzył w to, że jego przybrany syn pozostanie w mieście jako jego duchowy obrońca. Uczynił wszystko, co tylko mógł, by uczynić jego drogę do tego miejsca jak najlepszą. Teraz zaś otrzymał nagrodę za swój trud i cierpienie, prawdziwy balsam kojący jego zbolałe serce… skierowany do niego życzliwy uśmiech do jego syna, który mówił mu, że nie jest niczemu winien. Musi się zdobyć jeszcze na jeden bolesny wysiłek, inaczej wszystko, na co on, jego syn, akolitki, Citlalli i mieszkańcy miasta pracowali, zostanie zaprzepaszczone, a oni znajdą się w wielkim zagrożeniu.
Tlacotzin patrzył w stronę akolitek. Cuathli pokiwał głową, nie było powodu, by zabraniać mu powiedzenia czegoś swoim żoną.
Obrócił się w stronę swoich żon i zarumieniony powiedział.
-Dziewczyny… no nie wiem dlaczego, ale uważam, że dzisiejszą noc powinniście spędzić razem, tam, gdzie dzisiaj razem spaliśmy…
Na końcu nieśmiało się uśmiechnął. Te uśmiechnęły się do niego i się zgodziły. Następnie Tlacotzin obrócił się Cuathliego i spojrzał mu w oczy. W jego oczach było czuć ból, chciał zostać z nimi, nie chciał opuszczać tego świata, ale był gotów to zrobić. W imię ochrony ich i reszty społeczności.
Cuathli spojrzał na akolitki. Wiedział, że nie chciały tracić swojego dopiero co poślubionego męża, ale i w ich oczach była gotowość, aby zrobić, to czego wymagali od nich Xochipilli i wspólnota.
Wreszcie po całej veitemie przygotowań wszystko było gotowe. Nadszedł czas…
Xochipilli miał otrzymać serce swojego wybrańca, a miasto swego duchowego obrońcę.
Nadeszła pora by oddać hołd bogom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz