sobota, 2 listopada 2024

Melodia Kwiatów i Krwi. Rozdział 27

Melodia Kwiatow i Krwi.
Rozdział 27: Radość nie jest mi pisana

Wreszcie to się stało. On i akolitki… byli małżeństwem. 

Ciężko było mu opisać emocje, jakie teraz czuł.

Był szczęśliwy. Mógł z dumą powiedzieć, że nie jest już sam, ma rodzinę. Jednak było mu smutno, bo ta rodzina jutro straci jednego ze swych członków. Jednak to właśnie ta nadchodząca strata ją połączyła.

Siedział teraz w dużej komnacie na szczycie rezydencji kapłańskiej. Z okna rozciągał się wspaniały widok, na piramidę Xochipilli i kapliczkę ducha opiekuńczego… jego kapliczka… w której jutro zostanie złożone jego ciało. Niestety nie można było zbyt wiele dostrzec, bo wszystko przykrywał całun nocy. Spojrzał na komnatę. Była bogato ozdobiona kwiatami, których zapach rozchodził się w powietrzu. Oświetlona zaś była wieloma świecami. Ich delikatne światło nadawało pewnej delikatnej tajemniczości. Oprócz tego w komnacie był stolik odpowiedni dla pięciu osób, ale największym meblem w całej komnacie było wielkie łóżko. Wystarczająco duże na wspólne igraszki pięciu osób.

Spojrzał na swoje żony. Uśmiechnął się widząc minę Xilonen, wiedział, co to oznacza.

-Rany, jakby nie mogli nam pozwolić na wesele.

Xilonen narzekała. Była odważną i namiętną dziewczyną. Było dla niej oczywiste, że jak był ślub, to musiała być też weselna uczta. Wielkie przyjęcie, pełne dobrego jedzenia, pulke i muzyki. Jednak Izel jako osoba twardo stąpająca po uduchowionej ziemi zaraz ją naprostowała.

-Jesteśmy przecież na rytualnym poście Xilonen. Nie możemy.

-Przecież wiem.

Schowała głowę w kolanach i nieprzechylnym spojrzeniem obrzuciła dzbanek z wodą zaprawioną ziołami.

-Tylko że…

-”Tylko, że co” Xilonen.

Xilonen spojrzała na Izel, a ta od razu zamilkła. Nie wywarła na nią żadnej presji. Po prostu w jej oczach było widać smutek. Chciała mieć radosne wesele, ale nie mogła. Nawet jeśli po rytuale dziewczyny zorganizują jakieś przyjęcie, aby uczcić swój ślub, będzie to stypa, a nie wesele. Chciała się bawić, ale jak skoro jutro straci swego dopiero co poślubionego męża. 

Izel tylko spuściła wzrok. Była z nich wszystkich najmądrzejsza, ale co jej po mądrości i najlepszych ocenach z calmecac, skoro nie może powiedzieć nic poza “musimy dać sobie z tym radę”.

Pozostałe dwie dziewczyny, też nie wiedziały, co robić.

Cokolwiek, by nie zrobiły…

Nie ważne, jaką dostaną nadzieje, czy wizje…

Jutro o tej porze będą wdowami…

Na wszystkich ich twarzach wykwitł ból, a w pokoju zapanowała cisza.

W tym momencie niezręczną ciszę przerwała muzyka. To Tlacotzin zaczął grać na rytualnym flecie. Grał radosną namiętną melodię. Grymas, który wykrzywił twarze dziewczyn, zniknął, zastąpiony delikatnym, choć nieco bolesnym uśmiechem. Po chwili Nenetzi zaczęła grać na flecie, który otrzymały od męża i udało im się złapać rytm i utworzyć jedną melodię.

-Ty naprawdę jesteś uzdrowicielem serc.

Odezwała się Izel i podeszła do Tlacotzina na czworaka i go objęła. Była intelektualistką, kierowała się rozumem i logiką, ale teraz odrzuciła to gdzieś na bok. Chciała być jak Xilonen. Oddać się emocjom i je czuć. Chciała chłonąć ciepło swojego męża. Mieli razem tak mało czasu w tym świecie, więc chciała wykorzystać każdą sekundę, jaką mogła. Meya i Nenetzi patrzyły na to z nieukrywanym uśmiechem. Wiecznie poważna i chłodna Izel, zachowuje się jak dziewczyna z miłosnych opowieści.

Niestety był ktoś, kto zapragnął dodać tu trochę pikanterii. Bez słowa porozumiała się z pozostałymi dwiema dziewczynami i zanim Izel zdążyła zareagować, już to się stało. Została pozbawiona ubrania i naga rzucona na łóżko. Zanim zdążyła się podnieść, pozostałe dziewczęta ją unieruchomiły.

-Jesteś całkiem odważna Izel, a podobno to ja jestem tą odważną.

Xilonen trzymała ją za ręce gdy pozostałe dwie dziewczyny, również pozbyły się swoich ubrań.

Tlacotzin, przestał grać. Sam nie wiedząc, co się dzieje. Po chwili jednak Nenetzi i Meya rozchyliły nogi Izel, która tylko w zakłopotany sposób się uśmiechnęła. Sytuacja znów znalazła się poza jej logicznym pojmowaniem. Do tego pozostałe trzy dziewczyny również się uśmiechały… odważnie… zapraszająco…

Tlacotzin się zarumienił i uśmiechnął. Odłożył flet na stolik i zdjął swoją przepaskę. Ironia losu, najbardziej odważna osoba w tej grupie była teraz jedyną ubraną osobą.

Tlacotzin położył się na Izel i delikatnie ją pocałował. Nie było w tym nic duchowego, pragnął podarować dziewczynie, którą kochał jak najwięcej przyjemności. 

-Dziewczęta, kocham was. Chcę z wami spędzić całą wieczność. Na tym świecie i w świecie duchowym.

Na potwierdzenie tych słów posiadł Izel, która odpowiedziała mu przeciągłym westchnieniem. 

Tak się też zaczęła ich noc. Noc płomienna jak ogień najprawdziwszej namiętnej miłości. Każde starało się dać z siebie jak najwięcej dla pozostałych. Mieli tylko tę jedną jedyną noc i chcieli wykorzystać ją, najlepiej jak potrafili.

W końcu zmęczeni ułożyli się pod kocem i usnęli. Każde śniło, o jakie rzeczach mogliby zrobić razem jako rodzina, ale niestety nie będą mogli tego zrobić w świecie śmiertelnych.


***

Tlacotzin przeciągnął się, budząc się ze snu. Śniło mu się, jak pomaga uczyć się chodzić swoim dzieciom, obok zaś są ich matki.

-To tylko sen…

Łza pociekła mu policzki. Tak to był tylko sen. Piękny sen, który nie ma szans się ziścić. Powód jest prozaiczny. Po dzisiejszym dniu nie obudzi się następnego. Przygotowywał się do tego całą veiteme. Przygotowywał się do tego, że zostanie złożony w ofierze na ołtarzu Xochipilli… dzisiaj… 

Wstał i spojrzał na swoją dłoń. Po wczorajszym nacięciu po puszczaniu krwi zostało tylko ledwo widoczna kreska. Gdyby dać jej kilka dni całkowicie by się zagoiła.

Spojrzał na łóżko, był sam. Następnie spojrzał za okno. Słońce było wysoko.

-Ile ja spałem?

W tym momencie do komnaty wszedł kapłan, niosący dzbanek.

-Pozdrawiam wybrańca Xochipilli. Przyniosłem wodę.

Przeszedł obok stołu, na którym był rytualny fletu i podał mu dzbanek. Zobaczył, że obok fletu leżą jeszcze cztery kwiaty. Białą lilia, niebieska ipomea, czerwony hibiskus i żółta tekoma. Uśmiechnął się, dziewczyny musiały je zostawić.

Kapłan musiał to zauważyć, więc rzekł.

-Święte małżonki musiały udać się do swoich obowiązków. Prosiły, aby przekazać wybrańcowi, że go nie budziły, bo chciały, aby wybraniec mógł się porządnie wyspać.

Tlacotzin zaczął pić wodę, ale szło mu to opornie. Myślami wyobraził sobie akolitki, jak akolitki dyskutują, czy powinny go obudzić i jak Izel mówi, że powinny pozwolić mu spać. Po części był jej wdzięczny. Chciał jeszcze spędzić z nimi nieco czasu, ale myśl, że musiał je pożegnać, gdy musiały udać się do swoich obowiązków…

Podsunął się do okna i oparł się o nie.

W świętym ogrodzie i obszarach, które mógł zobaczyć trwało już świętowanie. Ludzie gromadzili się wokół stoisk z pulkę i jedzeniem. Wszystkie domy były ozdobione kwiatami, a nad ulicami były rozwieszone girlandy z kwiatów. Do jego nosa docierała słaba, choć wyraźna woń pulke i najróżniejszego jedzenia. Do uszu docierała muzyka. Radosna zachęcająca do świętowania.

Poczuł, że robi się smutny.

-Przepraszam, ale do czasu rytuału wybraniec, nie może opuszczać posiadłości.

-Wiem.

Tak wiedział to. Gdy wyjdzie z posiadłości pójdzie wprost do świątyni Xochipilli, a tam zginie. Nie jest mu dane dołączyć do tej radosnej zabawy. Ostatnie święto kwiatów i pulkę, było niedługo po śmierci matki i nie potrafił się nim cieszyć, ale poprzednie… Nie było już z nimi ojca, ale pamiętał, jak się dobrze bawił z matką, a przedtem również z ojcem. Jeszcze raz spojrzał na tych wszystkich ludzi i pomyślał, że mógłby być szczęśliwy ich radością. Uśmiechnął się w lekko zbolały sposób i obserwował jak, się ludzie bawią.

Spojrzał na chwilę na świątynny ogród i zobaczył tam pewną postać. Nie był do końca pewien, ale to chyba była Citlalli. Z jej ruchów wnioskował, że wydawała polecenia różnym kapłanom.

-Przed rytuałem, jest sporo pracy.

-Tak, ale niech wybraniec się tym nie kłopocze. Ze wszystkim sobie poradzimy.

Ten kapłan był zupełnie inny. Zdystansowany od niego. Tlacotzin zastanawiał się, czy tak nie jest lepiej. Nawiązanie kolejnej więzi, gdy miał już tylko kilka godzin życia przyniosłoby jedynie ból, im obojgu. Podszedł do stolika i usiadł przy nim. Wziął do ręki swój rytualny flet. Dostał go w trakcie rytualnej prezentacji. Był to piękny misternie rzeźbiony kościany flet. Gdy grał na ulicy, mógł tylko pomarzyć o takim pięknym instrumencie. Ten instrument symbolizował jego życie jako ofiary dla Xochipilli. To był taki piękny instrument, a on będzie musiał go połamać, zanim położy się na ołtarzu. W ten sposób symbolicznie ogłosi, że w pełni poświęca się Xochipilli, a jego życie w świecie śmiertelnych dobiegło końca. To będzie właściwie ostatnia rzecz, jaką zrobi w swoim życiu. Świadomość tego była okropna, że on flecista musi zniszczyć taki piękny flet. To było bolesne, ale nic się nie dało zrobić. Ten flet stworzono z myślą o dzisiejszym dniu. To było ich wspólne przeznaczenie… opuścić dziś świat śmiertelnych i udać się do królestwa bogów.

-Byłeś dla mnie dobrym towarzyszem przez tą veiteme. Dziękuje.

Przyłożył flet do ust i zaczął na nim grać. Dedykował tę melodię wszystkim, którzy poświęcali swój czas i pracę, aby inni mogli się dobrze bawić.


***


Swoje ostatnie godziny spędzał między oglądaniem tłumu agrą na flecie. Patrzył, jak ludzie się bawią. Słuchał muzyki, która docierała do jego komnaty, wyłapywał woń najróżniejszego ulicznego jedzenie, wyobrażając sobie, jak smakuje. Zanim przeszedł na rytualny post przez całą veitemę miał sztywno ustaloną dietę. Pomyślał, jakby to było wspaniale, przyłączyć się do świętowania. Jeść to, na co ma się ochotę. Usiąść gdzieś i grać na flecie. Napić się pulke. Patrzeć jak ludzie tańczą. Iść ulicami i obserwować dekoracje. Najlepiej byłoby robić to wszystko wraz z Meyą, Nenetzi, Xilonen i Izel. To było równie wspaniałe jak i nieosiągalne.

W końcu jednak radosna atmosfera zaczęła ustępować poważnej i wzniosłej. Zbliża się pora rytuałów. Kapłani szykowali się do złożenia darów dla swoich bogów. Gdy pomyślał, że to już niedługo, do komnaty weszła Citlalli. Gdy ją zobaczył, uśmiechnął się do niej. Cieszył się, że to akurat ona, a nie kolejny zdystansowany kapłan.

-Tlacotzinie już czas.

Ciężko wstał.

-Najpierw jednak się ubierz.

Tlacotzin spojrzał w dół i przeżył szok. Był zupełnie nagi. No tak… Po nocy z kapłankami nie pomyślał, aby ubrać się przed snem, a rano w ogóle o tym nie pomyślał. Szybko chwycił swoją przepaskę i ją zawiązał. Citlalli nic nie powiedziała, tylko uśmiechnęła się z politowaniem. Już ubrany ruszył do drzwi. 

Gdy był o krok przed nimi, miał wrażenie, że czas zwalnia. Przez jego głowę przeleciało dziesiątki myśli i wspomnień. Chwycił się jednego i przeszedł przez próg. Stał wyprostowany i pewnie patrzył na przód.

-Oszczędzaj siły na właściwy rytuał. Rozluźnij się.

Citlalli się do niego uśmiechnęła. Wtedy ponownie się zgarbił, a jego twarzy znikła ta pewność siebie.

-Ojciec mnie uczył…

-Uczył cię jak zachować się publicznie.

Pokiwał głową. Citlalli miała rację. 

-Teraz jesteśmy w rezydencji. Oszczędzaj siły… będziesz ich potrzebował.

Klepnełą go w plecy i ruszyli. Przed nimi były ostatnie przygotowania do rytuału.

Tlacotzin i Citlalli wraz z towarzyszącymi im kapłanami, szli przez rezydencje. Akolici i kapłani biegali z miejsca na miejsce. Wszyscy szykowali się do rytuału. Tlacotzin uśmiechnął się sztywno na ten widok. Wszyscy tak ciężko pracowali. Coś jednak kołatało mu się po głowie. Stare wspomnienie…

-Coś się stało?

Citalli musiała go wyczuć.

-Pamiętam, że jako dziecko widziałem rytuał ofiarny. Zastanawiałem się wtedy, co czuje poświęcony. Dostałem odpowiedź.

Tak jest wybrańcem wskazanym przez Xochipilli, ale jego serce nie jest pierwszym ani ostatnim, które zostanie ofiarowane bogom. Citlalli położyła mu dłoń na ramieniu. Szli dalej, przed nim był rytuał oczyszczenia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dolina Jaguarów. Rozdział 13

Dolina Jaguarów Rozdział 13: Z woli bogów Fanfic Ranma 1/2 Mieszkańcy miasta zgromadzili się przed pałacem. Wśród tłumu rozchodziły się dysk...