Melodia Kwiatów i Krwi
Rozdział 30: Oto jestem.
Rozdział 30: Oto jestem.
W końcu przybył. Na szczyt piramidy Xochipilli. Tlacotzin był teraz tak blisko bogów, jak tylko może być śmiertelnik. Rozejrzał się po platformie. Kamień ofiarny stał na środku placu przed budynkiem sakralnym, a jego podstawę ozdabiały kwiaty. W rogach piramidy płonęły święte ognie. Był jeszcze jeden bezpośrednio przed budynkiem świątyni, przeznaczony na spalenie ofiary. Jego serca. Nad piramidą rozchodziły się wężowe dymy kadzidła, oczyszczając okolice. Kapłani, którzy mieli asystować w rytuale, zajęli swoje pozycje. Doglądali świętego ognia, trzymali pieczę nad świętymi narzędziami, a część z nich stała przy bębnach teponaztli, gotowa wesprzeć Tlacotzina w muzycznej części rytuału.
Wszystko było gotowe. Cuathli i kapłani mający wspierać go w modlitwie rozpoczęli modlitwę otwierającą rytuał.
-Xochipilli Książę Muzyki, Kwiatów i Radości, który sprowadzasz życie i piękno do naszego świata, wzywamy cię dziś do tego miejsca. Przyjmij swego wybrańca, Tlacotzina, który z pokorą ofiarowuje ci swoje serce w imię Twojej chwały. My twój, lud ofiarujemy ci ten cenny kwiat, jego serca składając Ci hołd, proszą o błogosławieństwo dla naszych pól, naszych domów, naszych serc. O Wielki Książę Kwiatów, niech jego ofiara przyniesie odrodzenie i spokój naszemu miastu. Niech jego duch stanie się naszym duchem opiekuńczym, który będzie strzegł nas w tym świecie i w zaświatach. Daj nam życie i płodność, a Swego wybrańca otocz wieczną radością Twoich ogrodów. Przyjmij naszą modlitwę i niech ta ofiara połączyć świat śmiertelnych i bogów.
Rytuał został otwarty. Tlacotzin wiedział, co miał robić dalej. Ćwiczyli to wiele razy. Przyłożył misternie rzeźbiony flet do ust i zaczął na nim grać. Pierwsze momenty jego ostatniej melodii były spokojne, jak delikatny szelest liści na wietrze. Muzyka powoli spływała z piramidy do zebranych, jak życiodajny deszcz spływający z ku ziemi. Gdy muzyka dotknęła ich serc, otworzyła je świętą obecność bogów.
Tlacotzin przelewał w tę melodię całą swoją pasję do muzyki. Muzyka stawała się coraz żywsza i radośniejsza, ale krył się w niej cień. Cień, który młody usiłował ukryć przed wszystkimi, nawet przed samym sobą. Przynajmniej jeszcze kilka chwil, zanim nie nadejdzie czas jego poświęcenia.
Do muzycznego utworu dołączyli bębniarze. To był znak dla akolitek, które teraz stawały się kapłankami ducha opiekuńczego, by rozpoczęły swoją część rytuału. Poruszając się w rytm muzyki, w której każdy ruch był małą modlitwą oddawały część Xochipilli i swojemu duchowemu mężowi Tlacotzinowi. Z gracją, która wydawała niedostępna dla śmiertelników wzniosły do boga prośby całej społeczności. Ich półprzeźroczyste szaty wirowały, upodabniając je do białych kwiatów, z których miały narodzić się owoce dające życie.
Taniec i muzyka splotły się razem, aby połączyć się ze słowami kapłanów w jedną wypełnioną oddaniem modlitwę.
-Xochipilli, Panie Radości, który słyszysz każdą melodię, błogosław tę muzykę, ten taniec, niech dźwięki i kroki niosą nasze oddanie dla Ciebie i przenikną do Twoich ogrodów, w których kwitnie radość i życie.
Po chwili Tlacotzin oderwał flet od ust. Bębniarze jednak kontynuowali grę, wspierając, dziewczęta by te nie straciły rytmu w tańcu. Tlacotzin podszedł do ołtarza. Kapłani natarli, go świętymi kwiatowymi olejkami zdejmując z niego ubranie. Wtedy też rozpoczął modlitwę zapowiadającą rozpoczęcie rytualnego współżycia.
-Xochipilli Panie Kwiatów i Radości, przyjmij to święte zjednoczenie jako hołd dla Twej wielkości. Niech to połączenie będzie Ci ofiarowane na Twoją chwałę.
W tym momencie Meya tanecznym krokiem zbliżyła się do Tlacotzina. Kapłani zdjęli jej szaty i natarli kwiatowymi olejkami.
Spojrzał w jej oczy. Lśniły łzami. Objął ją i połączyli się na kamiennym ołtarzu. Akt, który złączył ich ciała, nie był jednak zwykłym fizycznym aktem. Było to połączenie świata śmiertelnych i duchowego królestwa bogów. Każdy ich ruch, każde ich westchnienie było wyrazem ich oddania Xochipilli. W tym czasie kapłani się modlili, muzycy wybijali rytm na bębnach, zaś pozostałe trzy dziewczęta kontynuowały swój taniec. Gdy nadeszła pora dziewczęta zmieniały się, tak jak zmieniają się pory roku. Z każdym ruchem, z każdym oddechem, z każdym westchnieniem, z każdym słowem oddawano cześć płodności i rodzącemu się życiu.
Akolitki po połączeniu się ze swoim ukochanym stanęły po bokach drogi między ołtarzem a świętym płomieniem. Tlacotzin dyszał zmęczony rytualnym połączeniem. Chociaż był to akt duchowy, pozostawił go zmęczonego fizycznie. Kapłani okadzili jego ciało dymem z kadzidła i ziół. Tak samo zaś postąpili z ołtarzem. Teraz czekał go jeszcze jeden, najtrudniejszy wysiłek…
Teraz zdawał się odczuwać wszystko znacznie mocniej. Wszystkie emocje napływały do jego serca, które zdawało się bić w rytm uderzeń w bębny. Jeden z kapłanów podał mu kościany flet, który na czas rytualnego aktu leżał na boku. Wziął flet w jedną dłoń i znów poczuł się jak na pierwszych stopniach piramidy, to ostatnia rzecz w swoim życiu, na jaką ma wpływ. Czas zdawał się zwolnić gdy drugą dłoń zacisnął na flecie. Czuł wielki smutek, oto jego śmiertelne życie się kończy. Gdy złamie flet jego ziemska wędrówka się zakończy, a on stanie się duchowym obrońcą miasta.
Kapłani po bokach i akolitki odmawiali ciche modlitwy. Mimo iż ciche zdawały się dudnić mu w uszach jak uderzenia bębnów. Rozpoczął własną modlitwę.
-O Xochipilli, Panie Kwiatów i Muzyki, ja Twój Wybraniec Tlacotzin z tą chwilą oddaję Ci moje życie i dar, dzięki któremu mogłem trwać śmiertelnych. Łamiąc ten święty instrument, kończę moją wędrówkę wśród śmiertelnych. Przyjmij moje serce i muzykę i zapewnij temu miastu płodność, życie i ochronę.
Tlacotzin zacisnął zęby, w jego oku zakręciła się łza, która popłynęła po jego policzku, gdy zamknął oczy. Naparł na flet obiema dłońmi, czując wielki opór. Nie tylko fizyczny opór kości, z której flet był zrobiony, ale i duchowy. Już samo, to, że on flecista niszczy taki piękny instrument, sprawiało mu ból, ale było coś jeszcze… Pragnienie życie, które kryło się w każdym człowieku, krzyczało w buncie, nakazując uciekać. Jednak na to już dawno było za późno. Był to teraz ledwie cień strachu, jaki czuł na początku tej drogi.
Na moment zaległa cisza, przerwał ją jeden dźwięk. Po całej świątynnej platformie rozległ się głuchy trzask, a potem dwa ciche stuknięcia. Flet został złamany, i upadł na posadzkę świątyni. Po policzku popłynęła łza. Czuł się winny tego, co zrobił. Zniszczył taki piękny instrument, ale bardziej go bolało, to co będą musiały przejść bliskie mu osoby. Czterej kapłani zajęli miejsca w każdym z rogów ołtarza. Tlacotzin spojrzał za siebie. Za nim stała Citlalli trzymając przez tkaninę ceremonialną misę, na której spoczywał nóż ofiarny. Obok niej zaś był Cuathli. Zamknął oczy i pokiwał głową.
Tlacotzin obrócił się w stronę kamiennego ołtarza i ruszył naprzód. Czuł się jak, przy której z kolei próbie wejścia na ołtarz ćwiczebny, wiedział jednak, że tym razem nie zejdzie z niego żywy. Zostały mu minuty życia. Gdy dotarł do ołtarza, położył na nim obie dłonie i zaczął się na niego wspinać, zmuszając ociężałe od bólu i strachu ciało do ruchu. Gdy udało mu się oderwać od platformy świątynnej, kapłani po rogach ołtarza pomogli mu się ustawić w pozycji ofiarnej, następnie zaczęli go mocno przytrzymywać na miejscu. Tlacotzin cały swój wysiłek poświęcił na kontrolowanie swojego strachu. Kontrolował swój oddech, tak jak uczyła przez całą veiteme Citlalli. Cuathli stanął nad nim, patrzył na niego ze smutkiem, przepraszająco. Uśmiechnął się do niego, by dać mu znać, że nie jest to jego wina. Arcykapłan powolnym delikatnym, ale pewnym ruchem sięgnął do misy trzymanej przez Citlalli. Z namaszczeniem podniósł z niej nóż ofiarny i jednym szybkim ruchem uniósł ku zachodzącemu słońcu, wznosząc ostrze ku niebu.
-O Xochipilli, Ty, który dajesz życie naszemu światu, oto Tlacotzin twój wybraniec, błagamy, przyjmij jego serce i pozwól jego duszy znaleźć spokój w Twoim ogrodzie, by mógł zostać naszym duchowym obrońcą.
Tlacotzin zapłakał, to była jego ostatnia chwila. Choć nadal lekko się uśmiechał, po jego policzku pociekła łza. Cuathli i Citlalli ledwo powstrzymali łzy. Akolitki płakały rzewnymi łzami. Każdy czuł smutek. Na chwilę zapadła absolutna cisza. Nic nie było słychać, jakby cały świat opłakiwał tę nadchodzącą śmierć.
W końcu z wyrazem niezmiernego bólu Cuathli wbił rytualny nóż w Tlacotzina ciało swojego duchowego syna. Ruch był precyzyjny wsparty latami doświadczenia i niezliczoną ilością przeprowadzonych rytuałów. Tlacotzin krzyknął z bólu, chciał być silny, ale nikt nie byłby w stanie powstrzymać krzyku wobec takiego bólu. Jego ciało się szarpnęło, chcąc uciec od ostrza, ale kapłani mocno trzymali go w miejscu. Cuathli powiększył ranę, by móc sięgnąć do serca. Tlacotzin czuł każdy ruch ostrza, po chwili zaś poczuł dłoń Cuathliego w swojej klatce piersiowej.
Wystarczył teraz tylko jeden ruch, wypełniony bólem i niechęcią, ale konieczny ruch.
Cuthli wyrwał serce Tlacotzina i uniósł je wysoko ku słońcu, pokazując je bogom. Serce ociekało krwią i wciąż biło w dłoniach kapłana, jakby samo grało melodie, ku czci bogów. Zachodzące słońce oświetlało serce, posyłając ku niemu ciepłe łaskawe promienie. Jakby sam Xochipilli patrzył łaskawie ta ten cenny dar.
-Xochipilli Książe Kwiatów, Muzyki I Radości, oto serce Twojego wybrańca Tlacotzina, błagamy, przyjmij je, zapewniając, Swemu ludowi, życie, płodność I ochronę, niech Twój wybraniec odnajdzie wieczny spokój w tym duchowym ogrodzie, skąd będzie doglądał Twego ludu jako jego duchowy obrońcą.
Cuathli z niewysłowionym ciężarem, który przygniatał jego duszę, położył na ceremonialnej misie, wciąż bijące serce Tlacotzina. Citalli lekko ukłoniła się, gdy serce znalazło się na rytualnej misie, po czym obróciła się i ruszyła w stronę świętego ognia. Szła równym miarowym krokiem, a bicie serca wybrańca zdawało się nadawać rytm jej krokom. Po jej bokach akolitki kłaniały się, ukrywając swoje łzy. Opłakiwali tego, kogo już nie było wśród nich.
Jednak nie była to do końca prawda.
Nikt, tego nie widział, bo wzrok śmiertelnych nie sięga tak daleko, ale Tlazcotlin nadal był wśród nich. Unosił się nad zebranymi. Nie czuł już bólu, ale musiał przyzwyczaić się do nowej perspektywy. Zobaczenie własnego ciała było niezwykłe. Był jednocześnie tam i tutaj, dopiero po krótkiej chwili zorientował się, że nie żyje. Mimo iż się unosił, miał ograniczone pole manewru, z jakiegoś powodu znajdował się bezpośrednio nad swoim sercem, które Citlalli niosła do świętego ognia.
Gdy kapłanka włożyła jego nadal bijące serce do ognia, poczuł się dziwnie, jakby coś go zmieniło, ale nie umiał tego nazwać. Ogień szybko ogarnął jego serce, wkrótce zostanie z niego sam popiół. Tlacotzin patrzył na wszystkich zgromadzonych. Żal mu było ich zostawiać, zwłaszcza w takim smutku. Wokół niego zaś rozbrzmiewał delikatna muzyka. Zrozumiał, że wszyscy modlili się w jego intencji.
W końcu poczuł, że się unosi. Posmutniał. Nadszedł czas by spotkać się z bogami. Cicho żegnał się ze wszystkimi. Z Cuathlim swoim przybranym ojcem. Z Citalli, która była dla niego jak matka, i pomogła mu się przygotować na ten dzień. Z Meyą, Nenetzi, Xilonen i Izel swoimi duchowymi żona, miał nadzieje, że będzie mógł je jeszcze zobaczyć z zaświatów. Wznosił coraz wyżej na kłębie dymu i patrzył na miasto. Nigdy nie myślał, że z góry mogłoby wyglądać tak pięknie. To zabawne, stąd nawet wielkie piramidy wydawały się malutkie. Spojrzał w górę i zobaczył jasne światło. Ujrzał w niej trzy postacie. Pierwszą dobrze znał z malowideł i wiedział, że ją spotka to był Xochipilli Bóg Kwiatów, Muzyki i Radości. Nie spodziewał się zobaczyć jednak pozostałych dwóch osób. Nie mógł w to uwierzyć, ale nie mogło być inaczej, to byli jego rodzice. Klęczeli przed bogiem i czekali na niego. W końcu dym uniósł go na tyle wysoko, że znalazł się w świętym ogrodzie. Z pochyloną głową stanął między rodzicami i pokłonił się bogu, który go wybrał, a on obdarzył go uśmiechem pełnym łaskawości.
W tym czasie na ziemi piramidę otoczyły niebieskie motyle, które kolejno lądowały na świętej budowli. Wiele z nich zaś osiadło na ciele wybrańca. W ogrodzie kwiaty, które były pączkami rozkwitły. Xochipilli przyjął ich ofiarę.
Rytuał został zakończony. Kapłani zebrali się, by zejść z piramidy i przygotować się do pochówku wybrańca Xochipilli ich ducha opiekuńczego w jego kapliczce. Na szczycie pozostało tylko dwóch kapłanów, aby strzec ciała wybrańca przez ten czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz