Rozdział 16: Pierwszy z ostatnich.
Jednak pewne młoda osoba dziś rozpoczęła swą drogę ku znacznie większemu rytuałowi. Rytuałowi, który zakończy się śmiercią. Teraz jednak była pora jego śniadania.
Tlacotzin siedział przy stoliku, a przed nim było śniadanie. Gdy mieszkał w swojej marnej chatce, na śniadanie miał kukurydzianą tortillę z warzywami. Teraz miał przed sobą zupełnie inny posiłek. Miskę prażonego amarantusa z miodem, pokrojoną papaje i kubek kakao z chili. Nie wiedział, czy żyjąc sam, mógłby sobie pozwolić na taki posiłek. Amarantu nie był tani, choć mógł sobie na niego pozwolić od czasu do czasu, ale kakao i miód już był drogie.
Spojrzał na stojącą obok Citlalli. Stała prosto i dumnie. Jak jaguarzyca na straży kocięcia.
-Tlacotzinie jak mówiłam wczoraj. Przejdziesz na specjalną dietę. Wszystkie twoje posiłki będą specjalnie zaplanowane. Nie wolno ci spożywać nic poza tym co już dostaniesz od nas. Na kilka dni przed rytuałem będziesz musiał odbyć pełen post na samej wodzie wzbogacanej ziołami.
Tlacotzin otworzył szerzej oczy.
-Kapłani przechodzą taki post, przed każdym ważniejszym rytuałem. Pamiętasz rytuał pytania Cuathliego? On też pościł kilka dni przed tym rytuałem. To ma nas zbliżyć do bogów.
Następnie młodzieniec wskazał na jedzenie, a na jego twarzy zawitał zakłopotany uśmiech.
-Nie przejmuj się mną. Już jadłam. Aaa… chodzi ci o to, że to drogie rzeczy.
Niezręcznie pokiwał głową.
-Jak mówiłam, twoje posiłki mają być nie tylko odżywcze, ale mają mieć też wymiar duchowy. Ten posiłek jest tego doskonałym przykładem. Amarantus symbolizuje siłę, wytrzymałość i płodność w połączeniu z miodem będącym uosobieniem słodyczy życia zapewni ci przygotowanie na duchową podróż. Kakao zawiera w sobie moc siły i mądrości zmieszane z chili pobudzi twoją odwagę i determinację. Papaja jest pełna nasion. Wielka jest moc jej płodności.
Tlacotzin znów się niezręcznie uśmiechnął, ale pokornie sięgnął po jedzenie.
-Nie śpiesz się. Jedz powoli. Rozmyślaj przy tym o bogach i energii, jaką otrzymali od bogów w rytuałach. Dzięki tym aktom poświęcenia wszystkie te rośliny mogły wyrosnąć.
Jadł, jak mu kazała, powoli. Myślał nad sensem ofiary. Nad sensem własnej śmierci. Usiłował znaleźć odpowiedź.
***
Znajdowali się teraz na dziedzińcu świątyni. Przed nimi stał wojownik. Silny i umięśniony. Już po jednym spojrzeniu można było, że zahartowano go w ogniu wielu bitew. Był to kapitan straży świątynnej.
-Tlacotzinie poznaj kapitana straży. Pomoże nam przy twoim treningu fizycznym.
Tlacotzin ukłonił się kapitanowi. Musiał przyznać, że robił wrażenie.
-Dobrze młody. Rozumiem, że odebrałeś edukację w Telpochcalli.
Tlacotzin się wyprostował i powiedział.
-Tak jest.
-Widzę, że coś pamiętasz. To dobrze. Ćwiczenia nie będą specjalnie odbiegać od tego, czego uczyłeś się w szkole.
Przez następne kilka godzin Tlacotzin trenował fizycznie. Biegi po placu świątynnym, uderzenia maczugą i chodzenie po równoważni. Przerwy między kolejnymi seriami ćwiczeń spędzał na medytacji pod przewodnictwem Citalli. W tym czasie miał czas na rozmyślanie. Intensywnie myślał. Rytuał i wynikająca z niego śmierć w tak młodym wieku były dla niego wielkim obciążeniem. Do tego słowa kapłanki wczoraj wieczorem. Chciał znaleźć coś, co pozwoli mu zachować siłę, nie chciał się ponownie załamać. Wszyscy widzieli w nim kogoś wyjątkowego, ale on nie postrzegał się za kogoś wyjątkowego. Zawsze myślał o sobie jako o ulicznym fleciście i to się nie zmieniło. Nadal tak myślał, żując tamale z fasolą, jakie miał na obiad.
Po południu siedział w sali wraz z akolitkami, przed nimi stałą Citalli.
-Posłuchajcie mnie. Wiem, że jesteście młodzi i chętnie rzuciliście się na siebie w wirze namiętności.
Tutaj wszyscy się zaczerwienili, ale spojrzenie mówiły całkiem różne rzeczy. Tlacotzin wodził oczami na boki. Myśląc, jak dziewczyny były wobec niego miłe od samego początku. Meya, Izel i Nenetzi onieśmielone raz rzucały to spojrzenia w bok, a drugi raz na Tlacotzina i tak w kółko. Xilonen zaś cały czas patrzyła na Tlacotzina i uśmiechała się do niego.
-Jednak to jest rytualny akt i nie chodzi w nim o przyjemność. Xochipilli ześle swą moc na Tlacotzina, a za waszym pośrednictwem dziewczęta trafi ona do ziemi. Oprócz tego wytworzona przez was podczas rytualnego aktu energia trafi do Xochipilli wzmacniając rytuał. Dlatego musicie odpowiednio podejść do samego aktu. Nie jako czegoś fizycznego, ale duchowego.
Spojrzała na nich. Ech… młodzi… niby słuchają, ale myślami są nieco gdzie indziej. Pewnie w innym pokoju na macie.
-Przed wami wiele trudności, będziecie musieli się rozebrać, a akt odbędzie się na szczycie piramidy.
-Hę?
Cała piątka drgnęła i pokryła się rumieńcem, pochylając głowy.
-Myśleliście, że jak to zrobicie? To wasze pierwsze wyzwanie. Musicie stać się sobie bliżsi, by nagość nie była dla was powodem do napięcia.
Wszyscy zaczęli się wiercić, zaniepokojeni. Wzięła głęboki oddech.
-Tlacotzinie wstań i podejdź tu.
Młodzieniec stanął pośrodku sali naprzeciw dziewcząt. Cały zarumieniony. Dziewczęta i tak uważały go za uroczego, ale teraz był dla nich uroczy jeszcze bardziej. Citlalli popatrzyła na dziewczęta.
-Xilonen wstań i podejdź do Tlacotzina.
Była spośród nich najbardziej śmiała. Miała nadzieję, że dzięki niej inne dziewczęta będą bardziej śmiałe.
Oboje stali naprzeciw siebie uśmiechali się do siebie.
-Możecie dotknąć się nawzajem.
Oboje się początkowa zarumienili, ale to Xilonen wykonała pierwszy ruch, podeszła do Tlacotzina i wyciągnęła dłoń ku jego piersi.
-Mogę?
Odpowiedział jej, kiwając głową.
Dotknęła jego piersi. Dłonią sunęła w dół. Czułą opuszkami palców jego skórę. Męska skóra, jakże różna od jej kobiecej skóry. Zbliżyła się do niego Tlacotzin wyciągnął do niej ręce. Ta się do niego uśmiechnęła i pokiwała głową, przyjmując jego zamiary. Pozwoliła się objąć. Chciała zatonąć w jego ramionach. Chłonęła jego zapach. Zapach kwiatów, który mu zawsze towarzyszył i zapach potu.
-Przepraszam, spociłem się na treningu.
-Nie martw się. Nic nie szkodzi.
Ta mieszanka woni kwiatów i potu była wspaniała. Wręcz nie z tego świata.
Tlacotzin czuł jej duże piersi na swoim ciele. Miękkość i delikatność jej kobiecego ciała, delikatnego jak płatki lotosu.
Spojrzeli sobie w oczy.
Wtedy coś się stało. Nikt nie wiedział, co to zapoczątkowało. Nie wiedział o tym nikt Tlacotzin, ani Xilonen, ani Citlalli, ani żadna z pozostałych akolitek.
W pewnym momencie oboje powiedzieli.
-Xochipilli Panie Radości spraw by nasze serca biły jako jedno.
Gdy padło ostatnie słowo powoli zbliżali swoje usta do siebie, by się pocałować. Każde poczuło się wspaniale. Nie fizycznie, lecz emocjonalnie. Czuło wspaniałość bycia blisko osoby, którą kocha. Każde zapragnęło, aby ta chwila się nie skończyła. Gdy przerwali pocałunek, wpatrywali się w siebie całkowicie rozmarzonymi oczami.
Citlalli była zupełnie zaskoczona. Spodziewała się nieśmiałych pieszczot, a nie gorącego pocałunku. Zastanawiała się dlaczego. Czy był to element chwili, a może wiedząc, że zbliża się czas rozstania, starali się wykorzystać jak najlepiej każdą dostępną chwilę? Nie wiedziała tego, ale ich więź okazała się, silniejsza niż myślała.
Następnie dała każdej z dziewcząt szansę na zbliżenie. Nawet nieśmiałą Meya okazała się być z nim silnie związana. To było naprawdę niezwykłe.
Następnie przyszła kolej na próbę muzyczną. Tlacotzin grał radosną zmysłową muzykę. W ten sposób wyrażał swą miłość i oddawał cześć płodności. Dziewczęta do niej tańczyły. Były jak płatki kwiatów unoszące się na wietrze i miała wrażenie, że zaraz ją porwą w porywie tej duchowej namiętności. Naprawdę była w nich wielka moc. Spojrzała w górę i pomyślała.
-Xochipilli, wybacz mi me myśli, ale oby niszczenie tego piękna było tego warte.
Pomyślała, że dziś będzie musiała poddać się rytuałowi oczyszczenia za swoje myśli. Wiedziała, że jej myśli mogą nie podobać się bogom, ale jeszcze bardziej nie podobało jej się niszczenie ich szczęścia. Zasłużyli na nie, a ona miała swój udział w jego niszczeniu… naprawdę będzie jej potrzebny rytuał oczyszczenia.
***
Po radosnej muzyce przyszła pora na najtrudniejsze.
Powrót do repliki kamienia ofiarnego. Nim weszli do komnaty, Citlalli musiała powiedzieć mu kilka rzeczy.
-Tlacotzinie, tutaj najważniejsze jest byś, spojrzał w oczy swojemu przeznaczeniu i nauczył się kontrolować swój strach. Nie myśl o sobie jako o osobie słabiej. Bycie muzykiem nie czyni cię słabym. Tak samo wczorajszy strach nie jest wynikiem słabości, lecz braku doświadczenia.
Spojrzała mu głęboko w oczy.
-Telpochcalli i Calmecac uczą swoich uczniów, najlepiej jak potrafią, ale nawet najlepsze z nich nie przygotują ich na grozę prawdziwego pola bitwy. To właśnie na wojnach kwiatów wojownicy zdobywają wiedzę jak radzić sobie ze strachem.
Pogłaskała jego kitkę ze współczuciem w oczach.
-Ty nigdy nie ruszyłeś w bój, dlatego nie masz tego doświadczenia. Stąd wziął się ten wielki strach wczoraj, a wzmocniła go bezradność. Teraz jednak znasz swego największego wroga, a ja nauczę cię jak go pokonać.
Weszli do komnaty z repliką ołtarza. Tlacotzin stał prosto, twarz miał zwróconą na ogromny kamienny blok, ale jego oczy uciekały w bok.
-Pamiętaj, aby kontrolować swój oddech. Oddychaj powoli i spokojnie. Nie pozwól, aby strach tobą zawładnął.
Całość zaczęła się jak wczoraj Tlacotzin zbliżył się do ołtarza. Jednak tym razem cały czas skupia się na kontroli swojego oddechu. Podejście do ołtarza i dotknięcie go, choć nie było komfortowe, nie stanowiło większego problemu. Problemy zaczęły się w momencie gdy dostał polecenie wejścia na ołtarz.
Ciężko mu było podnieść nogę. Zupełnie jakby była zrobiona z kamienia. Miał też trudności z kontrolą oddechu. Usiłował zachować skupienie, ale utrzymanie równego oddechu było coraz trudniejsze. Mimo to udało mu się zmusić jego ociężałe ciało do wejścia na ołtarz i ułożeniu się na nim.
Choć już się nie ruszał, nadal miał trudności z kontrolą oddechu. Dyszał intensywnie i drżał. Bał się. Czuł strach, ale jakoś nad nim panował. Jednak jak im dłużej leżał, tym było to trudniejsze. Oddech zaczął stawać się nieregularny.
W końcu pozwoliła mu zejść. Zszedł szybko, ale w kontrolowany sposób. Mógł stać, ale miał wrażenie, że nogi zaraz się pod nim ugną.
Citalli objęła go jak matka.
-Doskonale sobie poradziłeś. Niestety dalsze ćwiczenia staną się trudniejsze.
Uśmiechnęła się do niego.
-Na razie, choć do temescal. Przyda ci się to przed kolacją.
***
Tlacotzin siedział na prostym drewnianym siedzisku, a do jego uszu doszedł odgłos wody, która zmieniła się w parę po wylaniu na gorące kamienie.
Dla niego nie była to jednak zwykła kąpiel parowa. Był to element jego przygotować do złożenia w ofierze. Para miała pomóc oczyścić jego ducha i ciało.
Przypomniał sobie jak korzystał z publicznych temescal. Było ciasno, ale para była równie kojąca. Tylko rytualnych pieśni i modlitw nie było.
Po pewnym przeszedł do innego pomieszczenia bez pary, gdzie kapłan natarł go olejkami ze świętych kwiatów i pobłogosławił podczas masażu.
To było świetne uczucie. Czuł, jak schodzą z niego trudy całego ciężkiego dnia. Właśnie dnia… niewiele mu ich już zostało. Tylko kilkanaście. Po tym czasie umrze…
Wychodząc powoli z łaźni, czuł jak, znów ogarnia go ból. Wiedział, że jest to konieczne i nieuniknione, ale to wszystko wydawało się równie odległe jak księżyc na nocnym niebie.
Gdy wszedł do basenu z zimną wodą i spojrzał przez okno na księżyc, pomyślał, że chciałby mieć coś bliskiego, co będzie mu mówiło, że naprawdę warto za to umrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz