Melodia Kwiatów i Krwi.
Rozdział 17: Wartość Ryzyka.
Po śniadaniu następnego dnia rozpoczęły się kolejne ćwiczenia. Tym razem ćwiczenia rozpoczęły się pod schodami piramidy. Był tam razem z kapitanem. Po okolicznym ogrodzie krążyli kapłani i akolici zajęci swoimi obowiązkami. Wspominał jak dobrze się czuł pracując tutaj w świątynnym ogrodzie.. Niestety już nigdy nie będzie mógł tu pracować.
-Słuchaj młody. Musisz wyrobić kondycję przed rytuałem.
-Tak jest.
Kapitan wskazał na schody.
-Biegiem po schodach na szczyt i z powrotem aż nie każę ci przestać.
Tak też rozpoczął się poranny trening. Bieganie po schodach piramidy. Mimo iż koncentrował się na biegu jego myśli biegły zupełnie innym torem.
-Schody świątynne. To tu znalazł mnie Cuathli i wszystko się zaczęło i tu wszystko się skończy.Nie czuł jednak rozpoczy, ale bolesną akceptację. Ból nie pochodził, ze świadomości śmierci, ale z cierpienia i pustki jakie pozostawi to w sercach najbliższych. Wiedział, jak ważny jest ten rytuał, ale… nie mógł od tak przestać myśleć o bólu jaki sprawia to innym. Jego przybrany ojciec Cuathli i najlepszy przyjaciel Itzcoalt już cierpieli, mimo tego, że on nadal żyje. Dziewczęta wydają się usilni koncenrtować na tym co tu i teraz i odrzucają od siebie wizje przyszłości. Czuł się z tym okropnie.
Po kilku okrążeniach zaczął myśleć o swoim ojcu. Nie widział go od kilku lat. Gdy był jeszcze chłopcem, gdy ten ruszył na wojnę kwiatów i nie wrócił. Wiele razy o tym myślał, ale przed sobą widział dwa wyjścia. Ojciec zginął na polu bitwy, albo został pojmany. Wątpił w to by stał się niewolnikiem, więc na pewno złożono go w ofierze. Teraz on sam przygotowuje się do roli ofiary.
Podczas kolejnego biegu w spojrzał w niebo.
-Ojcze czemu tak ryzykowałeś?
Czuł, że gubi krok i może się potknąć.
-Nie lepiej by było byś został z nami? Bez ciebie było nam ciężko.
Właśnie zaczęło im się ciężej żyć gdy jego ojciec zginął. Dotychczas nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ile jego ojciec zarabiał? Jako muzyk mógł zarobić nawet 15 ziaren kakaowca dziennie, a nawet więcej jeśli miał udany dzień. Ile zarabiał jego ojciec wojownik? Czy było to dość by tak ryzykować?
Następne ćwiczenie polega na wyprowadzaniu ciosów maczugów. W szkole szło mu to pewnie, ale przez myśli w swojej głowie nieustannie gubił pozycje. Nie trzeba było wiele czasu, nim kapitan go upomniał.
-Maczugę trzymaj mocno. Wymach rób pewny i nie zatrzymaj się.
Potrzebował odpowiedzi. Po Prostu jej potrzebował. Po prostu zapyta.
-Kapitanie. Ile zarabia wojownik?
To pytanie zaczęło mu naprawdę ciążyć. Czy żołd był wart tego by ryzykować życie z powodu kilku ziaren kakaowca?
-Skąd to pytanie?
-Mój ojciec był wojownikiem…
-Chcesz wiedzieć dlaczego miałby ryzykować życie dla kilku ziaren kakaowca?
Zatrzymał zamach i spojrzał na kapitana.
-Skąd wiem? Moja żona wciąż mnie o to pyta. Tym mocniej, że ostatnio zaszła w ciążę. Chce bym zawsze był przy nich.
Kapitan westchnął.
-Nie da się ukryć, że bycie wojownikiem to bycie krok od śmierci. To niebezpieczny zawód. Jeśli chodzi o wynagrodzenie…
Spojrzał na niego tak jak doświadczony wojownik patrzy na rekruta.
-Gdybyś dołączył do armii to na początek dostałbyś 100 ziaren dziennie, po tym jakbyś się zasłużył to mógłbyś zarabiać nawet 300.
Tlazcotlin, poczuł jak nogi się pod nim uginają. 300 ziaren kakao? Ile kukurydzy mógł za to kupić? Ostatnio widział na targu worek za 50 ziaren, czyli sześć worków? Na ile tortilli i atolli by to starczyło? Zaczęło mu się kręcić w głowie. Tyle pieniędzy, za dzień pracy?
-Gdybyś został oficerem tak jak ja, to twoja pensja zaczynałaby się od 500 ziaren.
-Pięćset… ziaren…
-Gdybyś był szczególnie dobry i został wojownikiem jaguarem lub wojownikiem orłem, to zarabiałbyś nawet kilka tysięcy ziaren dziennie…
-Kilka..tysięcy…
Upadł na kamienną posadzkę i podtrzymywał się na samej maczudze. Już nawet nie wykonywał obliczeń tylko mamrotał pod nosem niezrozumiały ciąg słów.
-Teraz rozumiesz, młody? Ojciec pragnął dla ciebie i twojej matki dostatku, dlatego tak ryzykował. Ja też pragnę dostatku dla swojego dziecka i żony, dlatego też nie zamierzam rezygnować z bycia wojownikiem.
Tlacotzin spojrzał w dół, martwo wpatrując się w ziemię, a potem jakoś wstał.
-Dobra młody, dość tej przerwy. Przyjmij pozycje.
Wykonywał kolejne wymachy, ale w głowie nadal dźwięczały mu informacje jakie usłyszał od kapitana. Nawet posiłek składający się z pieczonej w ziołach ryby, nie mógł go od tego odciągnąć. Myślał, czy gdy on miał dzieci i musiał wybierać między czymś bezpiecznym i mniej płatnym, a życiem wojownika niebezpiecznym, ale dobrze płatnym, to co by wybrał?
Po śmierci ojca miał jeszcze matkę. Pracowała w lokalnej tkalni i nie miała też tyle czasu na muzykę co kiedyś. Chciał jej jakoś pomóc więc zaczął grać na flecie na rynku, gdy nie był w Telpochcalli. W ten sposób mogli się jakoś utrzymać. Przynajmniej do czasu, aż jego matka zachorowała.
Spojrzał w górę. Ojciec ryzykował życiem by zapewnić im dostatni byt na tym świecie, ale nie mógł im pomóc z zaświatów. Mógł tylko pomagać bogom w utrzymaniu świata na którym żyli jego bliscy. Nic więcej nie mógł zrobić. Śmiertelnik nie może wrócić do życia, nie ważne jakie byłyby jego motywy i jak bardzo by tego pragnął.
Z jakiegoś powodu, jedzenie straciło dla niego smak.
Podczas następnego ćwiczenia na bliskość z akolitkami ich dotyk stał się coraz bardziej intymny. Dziewczyny pieściły go uśmiechając się do niego zalotnie. Wydawały mu się takie piękne. Swoim pięknem i wdziękiem przyćmiewały wszystkie kwiaty w świątynnym ogrodzie.
Każda obdarzyła go swoim uśmiechem, czuł że, coś przed nim ukrywają.
Nie mógł ich za to winić w końcu sam ukrywał przed nimi swoje smutki za uśmiechem.
-Ojcze czy i ty ukrywałeś przedemną i przed mamą za swoim uśmiechem takie uczucia jak ja teraz odczuwam.
Chciałbym z nimi zostać, ale nie może. Dotykał ich i wspominał. Jak matka ganiła ojca gdy opowiadał mu wojnach. Jak była zmartwiona gdy go nie było. Jak śmiał się z jej niepokojów gdy wracał. Jak razem zasiadali do jedzenia.
Chciał być z nimi bliżej nie fizycznie, lecz jako osoba. Jak wtedy gdy żartowali sobie w ogrodzie. Teraz widywali się tylko na ćwiczeniach, gdyż wszyscy szykowali się do rytuału.
Nawet groza kamienia ofiarnego nie mogła go od tego odpędzić.
-Co się stało Tlacotzinie? Wydajesz się dziś nieobecny.
Więc jednak Citlalli go rozgryzła.
-Myślę o moim ojcu wojowniku. Dopiero teraz rozumiem jak bardzo ryzykował by zapewnić dobrobyt mnie i mojej matce.
Leżał rozpostarty na replice kamienia ofiarnego, a kapłanka objęła ciepłymi dłońmi jego twarz. Kamień był jak zawsze twardy i zimny jak wrota Mictlan.
-Powinien wspierać dziewczęta. Otworzyły przede mną swoje serca, ja mam zniknąć? Powinienem wraz z nimi doglądać moich dzieci, a zniknę zaraz po tym jak będę przy nadziei. Co ze mnie za mężczyzna? W porównaniu z moim ojcem jestem nikim.
Citlalli pochyliła się nad nim w oczach miała smutek. Widziała już wielu żałosnych mężczyzn, którzy chętnie uciekliby od takiej odpowiedzialności. Ten młody chłopak, chciał się jej podjąć, ale los mu nie pozwalał. To było niesprawiedliwe, że ktoś taki ma umrzeć, a takie… śmiecie żyć.
-Tlacotzinie nie powinieneś się obwiniać za coś czego nie możesz kontrolować.
-Król obiecał im dostatek. Ty obiecałaś im podporę, ale kto zastąpi mnie? Kto przejmie rolę ojca? Kim będę dla moich dzieci jak dorosną? Kimś przypadkowym kto po prostu dał im życie i zniknął?
Citlalli nie wiedziała co odpowiedzieć. Jak go pocieszyć? Z każdym dniem świadomość końca zbliżała się do niego coraz bardziej.
-Przepraszam. Zaczynam pleść bzdury. Wiem jakie znaczenie ma ten rytuał, ale to wszystko wydaje mi się takie odległe. Jak księżyc na nocnym niebie.
W temescal obserwował kłęby pary i myślał. Jak bardzo są ulotne i jak szybko się rozwiewały. Trochę przypominały dym. Dotknął swojego serca i myślał. Czy faktycznie wszystko co się dzieje to jakiś plan bogów. Czy ma powstrzymać ten martwy świat z wizji Cuathli. Chciałby dostać jasną odpowiedź, która nie pozostawiła by mu żadnych wątpliwości.
-Słuchaj młody. Musisz wyrobić kondycję przed rytuałem.
-Tak jest.
Kapitan wskazał na schody.
-Biegiem po schodach na szczyt i z powrotem aż nie każę ci przestać.
Tak też rozpoczął się poranny trening. Bieganie po schodach piramidy. Mimo iż koncentrował się na biegu jego myśli biegły zupełnie innym torem.
-Schody świątynne. To tu znalazł mnie Cuathli i wszystko się zaczęło i tu wszystko się skończy.Nie czuł jednak rozpoczy, ale bolesną akceptację. Ból nie pochodził, ze świadomości śmierci, ale z cierpienia i pustki jakie pozostawi to w sercach najbliższych. Wiedział, jak ważny jest ten rytuał, ale… nie mógł od tak przestać myśleć o bólu jaki sprawia to innym. Jego przybrany ojciec Cuathli i najlepszy przyjaciel Itzcoalt już cierpieli, mimo tego, że on nadal żyje. Dziewczęta wydają się usilni koncenrtować na tym co tu i teraz i odrzucają od siebie wizje przyszłości. Czuł się z tym okropnie.
Po kilku okrążeniach zaczął myśleć o swoim ojcu. Nie widział go od kilku lat. Gdy był jeszcze chłopcem, gdy ten ruszył na wojnę kwiatów i nie wrócił. Wiele razy o tym myślał, ale przed sobą widział dwa wyjścia. Ojciec zginął na polu bitwy, albo został pojmany. Wątpił w to by stał się niewolnikiem, więc na pewno złożono go w ofierze. Teraz on sam przygotowuje się do roli ofiary.
Podczas kolejnego biegu w spojrzał w niebo.
-Ojcze czemu tak ryzykowałeś?
Czuł, że gubi krok i może się potknąć.
-Nie lepiej by było byś został z nami? Bez ciebie było nam ciężko.
Właśnie zaczęło im się ciężej żyć gdy jego ojciec zginął. Dotychczas nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ile jego ojciec zarabiał? Jako muzyk mógł zarobić nawet 15 ziaren kakaowca dziennie, a nawet więcej jeśli miał udany dzień. Ile zarabiał jego ojciec wojownik? Czy było to dość by tak ryzykować?
Następne ćwiczenie polega na wyprowadzaniu ciosów maczugów. W szkole szło mu to pewnie, ale przez myśli w swojej głowie nieustannie gubił pozycje. Nie trzeba było wiele czasu, nim kapitan go upomniał.
-Maczugę trzymaj mocno. Wymach rób pewny i nie zatrzymaj się.
Potrzebował odpowiedzi. Po Prostu jej potrzebował. Po prostu zapyta.
-Kapitanie. Ile zarabia wojownik?
To pytanie zaczęło mu naprawdę ciążyć. Czy żołd był wart tego by ryzykować życie z powodu kilku ziaren kakaowca?
-Skąd to pytanie?
-Mój ojciec był wojownikiem…
-Chcesz wiedzieć dlaczego miałby ryzykować życie dla kilku ziaren kakaowca?
Zatrzymał zamach i spojrzał na kapitana.
-Skąd wiem? Moja żona wciąż mnie o to pyta. Tym mocniej, że ostatnio zaszła w ciążę. Chce bym zawsze był przy nich.
Kapitan westchnął.
-Nie da się ukryć, że bycie wojownikiem to bycie krok od śmierci. To niebezpieczny zawód. Jeśli chodzi o wynagrodzenie…
Spojrzał na niego tak jak doświadczony wojownik patrzy na rekruta.
-Gdybyś dołączył do armii to na początek dostałbyś 100 ziaren dziennie, po tym jakbyś się zasłużył to mógłbyś zarabiać nawet 300.
Tlazcotlin, poczuł jak nogi się pod nim uginają. 300 ziaren kakao? Ile kukurydzy mógł za to kupić? Ostatnio widział na targu worek za 50 ziaren, czyli sześć worków? Na ile tortilli i atolli by to starczyło? Zaczęło mu się kręcić w głowie. Tyle pieniędzy, za dzień pracy?
-Gdybyś został oficerem tak jak ja, to twoja pensja zaczynałaby się od 500 ziaren.
-Pięćset… ziaren…
-Gdybyś był szczególnie dobry i został wojownikiem jaguarem lub wojownikiem orłem, to zarabiałbyś nawet kilka tysięcy ziaren dziennie…
-Kilka..tysięcy…
Upadł na kamienną posadzkę i podtrzymywał się na samej maczudze. Już nawet nie wykonywał obliczeń tylko mamrotał pod nosem niezrozumiały ciąg słów.
-Teraz rozumiesz, młody? Ojciec pragnął dla ciebie i twojej matki dostatku, dlatego tak ryzykował. Ja też pragnę dostatku dla swojego dziecka i żony, dlatego też nie zamierzam rezygnować z bycia wojownikiem.
Tlacotzin spojrzał w dół, martwo wpatrując się w ziemię, a potem jakoś wstał.
-Dobra młody, dość tej przerwy. Przyjmij pozycje.
Wykonywał kolejne wymachy, ale w głowie nadal dźwięczały mu informacje jakie usłyszał od kapitana. Nawet posiłek składający się z pieczonej w ziołach ryby, nie mógł go od tego odciągnąć. Myślał, czy gdy on miał dzieci i musiał wybierać między czymś bezpiecznym i mniej płatnym, a życiem wojownika niebezpiecznym, ale dobrze płatnym, to co by wybrał?
Po śmierci ojca miał jeszcze matkę. Pracowała w lokalnej tkalni i nie miała też tyle czasu na muzykę co kiedyś. Chciał jej jakoś pomóc więc zaczął grać na flecie na rynku, gdy nie był w Telpochcalli. W ten sposób mogli się jakoś utrzymać. Przynajmniej do czasu, aż jego matka zachorowała.
Spojrzał w górę. Ojciec ryzykował życiem by zapewnić im dostatni byt na tym świecie, ale nie mógł im pomóc z zaświatów. Mógł tylko pomagać bogom w utrzymaniu świata na którym żyli jego bliscy. Nic więcej nie mógł zrobić. Śmiertelnik nie może wrócić do życia, nie ważne jakie byłyby jego motywy i jak bardzo by tego pragnął.
Z jakiegoś powodu, jedzenie straciło dla niego smak.
Podczas następnego ćwiczenia na bliskość z akolitkami ich dotyk stał się coraz bardziej intymny. Dziewczyny pieściły go uśmiechając się do niego zalotnie. Wydawały mu się takie piękne. Swoim pięknem i wdziękiem przyćmiewały wszystkie kwiaty w świątynnym ogrodzie.
Każda obdarzyła go swoim uśmiechem, czuł że, coś przed nim ukrywają.
Nie mógł ich za to winić w końcu sam ukrywał przed nimi swoje smutki za uśmiechem.
-Ojcze czy i ty ukrywałeś przedemną i przed mamą za swoim uśmiechem takie uczucia jak ja teraz odczuwam.
Chciałbym z nimi zostać, ale nie może. Dotykał ich i wspominał. Jak matka ganiła ojca gdy opowiadał mu wojnach. Jak była zmartwiona gdy go nie było. Jak śmiał się z jej niepokojów gdy wracał. Jak razem zasiadali do jedzenia.
Chciał być z nimi bliżej nie fizycznie, lecz jako osoba. Jak wtedy gdy żartowali sobie w ogrodzie. Teraz widywali się tylko na ćwiczeniach, gdyż wszyscy szykowali się do rytuału.
Nawet groza kamienia ofiarnego nie mogła go od tego odpędzić.
-Co się stało Tlacotzinie? Wydajesz się dziś nieobecny.
Więc jednak Citlalli go rozgryzła.
-Myślę o moim ojcu wojowniku. Dopiero teraz rozumiem jak bardzo ryzykował by zapewnić dobrobyt mnie i mojej matce.
Leżał rozpostarty na replice kamienia ofiarnego, a kapłanka objęła ciepłymi dłońmi jego twarz. Kamień był jak zawsze twardy i zimny jak wrota Mictlan.
-Powinien wspierać dziewczęta. Otworzyły przede mną swoje serca, ja mam zniknąć? Powinienem wraz z nimi doglądać moich dzieci, a zniknę zaraz po tym jak będę przy nadziei. Co ze mnie za mężczyzna? W porównaniu z moim ojcem jestem nikim.
Citlalli pochyliła się nad nim w oczach miała smutek. Widziała już wielu żałosnych mężczyzn, którzy chętnie uciekliby od takiej odpowiedzialności. Ten młody chłopak, chciał się jej podjąć, ale los mu nie pozwalał. To było niesprawiedliwe, że ktoś taki ma umrzeć, a takie… śmiecie żyć.
-Tlacotzinie nie powinieneś się obwiniać za coś czego nie możesz kontrolować.
-Król obiecał im dostatek. Ty obiecałaś im podporę, ale kto zastąpi mnie? Kto przejmie rolę ojca? Kim będę dla moich dzieci jak dorosną? Kimś przypadkowym kto po prostu dał im życie i zniknął?
Citlalli nie wiedziała co odpowiedzieć. Jak go pocieszyć? Z każdym dniem świadomość końca zbliżała się do niego coraz bardziej.
-Przepraszam. Zaczynam pleść bzdury. Wiem jakie znaczenie ma ten rytuał, ale to wszystko wydaje mi się takie odległe. Jak księżyc na nocnym niebie.
W temescal obserwował kłęby pary i myślał. Jak bardzo są ulotne i jak szybko się rozwiewały. Trochę przypominały dym. Dotknął swojego serca i myślał. Czy faktycznie wszystko co się dzieje to jakiś plan bogów. Czy ma powstrzymać ten martwy świat z wizji Cuathli. Chciałby dostać jasną odpowiedź, która nie pozostawiła by mu żadnych wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz