niedziela, 20 października 2024

Melodia Kwiatów i Krwi. Rozdział 18

Melodia Kwiatów i Krwi
Rozdział 18: Odpowiedzialność

Tlacotzin żuł grillowany owoc opuncji, który symbolizował wytrzymałość i odporność na trudne warunki. Powinien skupić się na śniadaniu. Jego myśli jednak uciekały do jego ojca. Ojciec robił, co mógł, ale jego możliwości były ograniczone. Jednak zrobił, co tylko mógł. Po złapaniu nie mógł im już pomóc, inaczej niż wspierać bogów w utrzymaniu świata, w którym żyli, a on? 
Nie jest jeńcem, lecz wybrańcem. Jako jeniec miałby jeszcze szanse na przetrwanie, ale jako wybrańca jego życia nie można ocalić. Ostatnia nadzieja zniknęła podczas prezentacji. Ma obowiązek umrzeć dla dobra całej społeczności. W tym dla akolitek i ich dzieci. Czy może zrobić dla nich coś jeszcze zanim uda się w zaświaty? Coś, co zapewni im jeszcze większe bezpieczeństwo.
Na ćwiczeniach usiłował się skupić, jednak myśli uciekały mu w stronę rozmyślań o ojcu i jego staraniach oraz… akolitek. Im bliżej rytuału, tym bardziej rozumiał, jak są dla niego ważne. I tym bardziej chciał zapewnić im jak największą ochronę.
Przy obiedzie starał się myśleć o akolitkach. Były dla niego jak źródło wody na pustyni. Jego podporą i ostoją spokoju.
Ojciec zawsze był dla niego autorytetem. Wzorem tego kim powinien być mężczyzna. Silny, a jednocześnie troskliwy i odpowiedzialny, a on? Umrze zaraz po tym po tym jak je zapłodni. Co z niego za mężczyzna?
Gdy siedział w komnacie, w której mieli ćwiczyć muzykę i taniec był sam z Citlalli.
-Tlacotzinie, zanim zaczniemy, chcę cię prosić, byś zachował spokój.
Tlacotzin pokiwał głową, zastanawiając się, co to może znaczyć.
-Dziewczęta możecie już wejść.
Gdy tylko akolitki weszły do komnaty, oniemiał i poczuł, że się rumieni. Dotychczas zawsze widywał je w kapłańskich tunikach, ale teraz miały na sobie półprzeźroczyste suknie. Same też były lekko zarumienione. Xilonen się do niego uśmiechnęła i potrząsała biodrami. Meya i Nenetzi zaś były zupełnie zawstydzone. Izel zaś delikatnie się uśmiechała. Wyglądały jakby, otulały je chmury lub kłęby pary, które miały się za chwilę rozwiać, odkrywając przed nim wszystkie ich tajemnice, które normalnie były ukryte przed światem.
-Zostawię was na trochę samych. Tylko nie przesadzajcie. To dotyczy też ciebie Xilonen, na to przyjdzie jeszcze czas.
-Tak mamo.
Odpowiedziała jej z wyrzutem, odprowadzając ją wzrokiem, potem odwróciła się do Tlacotzina. Intensywnie wpatrywała się w jego krocze.
-Kapłanka miała rację. To naprawdę działa na facetów.
Tlacotzin spojrzał na swoją przepaskę i na wielkie wybrzuszenie, jakie tam powstało.
-Przepraszam.
Xilonen zachichotała i uklękła obok niego, wbijając piersi w jego ramiona.
-Nie masz za co.
Uśmiechnęła się do niego zalotnie. Pomyślał, że zawsze taka była, ale chyba też strój dodatkowo ją ośmielił. Jednak nagle zwróciła się do niej Izel
-Xilonen, uzgodniliśmy, że musimy coś omówić.
Izel uklękła przed Tlacotzinem, a wokół niego pozostałe dziewczyny.
-Tlacotzinie. Zauważyłyśmy, że wczoraj coś cię gryzło. Możemy ci jakoś pomóc?
Czyli się domyśliły. Izel na pewno. Znał ją tak, krótko, a już rozumiał, że jest bystra. Tylko jak im to powiedzieć. Rozmyślał o ojcu… Jak może im pomóc… Wtedy odezwała się Nenetzi.
-Tlacotzinie. Nie myśl o nas jak o akolitkach, z którymi wykonujesz rytuał. 
Spojrzał na nią.
-Myśl o nas jak o twoich żonach. Kochamy cię.
Na te słowa. Tlacotizin odwrócił się w jej stronę. Objęła go Meya.
-Właśnie, chociaż nie dane jest wypowiedzieć nam przysięgi małżeńskiej, jesteśmy twoimi żonami. Kochamy cię i będziemy cię wspierać. Jesteś nasz, a my jesteśmy twoje aż do ostatniej chwili.
Tlacotzin się uśmiechnął delikatnie i pomyślał, że bogowie muszą naprawdę go błogosławić, skoro postawili na jego drodzę dziewczyny o tak czystych sercach. 
-Jak coś cię trapi, to nam powiedz. Nawet jeśli to dotyczy rytuału.
Uśmiechnął się i powiedział.
-Nie mógłbym prosić bogów o lepsze żony. Dziękuje, że jesteście za mną. Nie wiem, co bym zrobił bez was. 
Uniósł głowę i spojrzał Izel w oczy. Żałował, że nie może odwrócić się do każdej z dziewcząt.
-Posłuchajcie mnie.
I opowiedział im o swoim ojcu wojowniku, który nie wrócił z wyprawy wojennej. Jak rozmawiał z kapitanem o zarobkach wojowników. I jak źle się czuje, że on zostawi się same z jego dziećmi, skoro jego obowiązkiem jako mężczyzny jest pomóc im w ich wychowaniu.
-Zbyt się przejmujesz Tlacotzinie. 
-Właśnie. Jesteśmy tylko akolitkami, ale też otrzymujemy swoją pensję. Zdecydowanie wystarczy na nas i na dzieci.
-Dokładnie, poza tym król obiecał ci, że roztoczy nas opieką.
-Pomyśl choć raz o sobie.
-Jeśli chodzi o dzieci, kapłanki nam pomogą.
-Właśnie poradzimy sobie.
-Zobaczysz. Twoje dzieci wyrosną na wspaniałych ludzi.
Tlacotzin uśmiechnął się i spojrzał w górę i pomyślał.
-Xochipilli jestem wśród naprawdę wyjątkowych dziewczyn. Nie mógłbym prosić o nic lepszego. Chciałbym być z nimi dłużej, ale niestety nie mam już zbyt wiele czasu, dlatego wykorzystam go, najlepiej jak mogę.
Gdyby ktoś teraz spojrzał na nich z góry, mógłby zobaczyć, że przypominają piękny kwiat hibiskusa złożony na ołtarzu bogów. Z dziewczynami jako płatki i Tlacotzinem pomiędzy nimi.
Gdy Citlalli do nich wróciła, rozpoczęli ćwiczenia. Grał radosną pieśń, dziękując dziewczętom, że są z nim. Gdy one tańczyły ich delikatne suknie wirowały wraz z ich ruchami, jak płatki kwiatów na wietrze.

***


Tlacotzin stał w komnacie rytualnej, przed repliką kamiennego ołtarza. Po drugiej stronie stałą Citlalli. Pomiędzy nimi leżał niewielki pakunek.

-Tlacotzinie teraz pokaże ci przedmiot, który odegra bardzo ważną rolę w rytuale. Słuchaj i patrz uważnie. Rozumiesz?

Tlacotzin pokiwał głową. Następnie kapłanka pokłoniła się pakunkowi i zaczęła go rozwijać. Robiła to powoli z namaszczeniem, odmawiając cichą modlitwę. 

W końcu z tkaniny wyłonił się nóż. Nie przypominał prostych krzemiennych noży, z jakimi Tlacotzin miał do czynienia na co dzień.

Czarne lśniące idealnie równe obsydianowe ostrze. Piękne, majestatyczne i ostre jak pazur jaguara. Rękojeść wyłożona pięknymi kolorowymi koralikami ułożonymi w piękny kwiatowy wzór. Na jej końcu zaś był rzeźbiony nagietek. To nie mógł być zwykły nóż.

-Tlacotzinie czy wiesz, co to jest?

Zanim odpowiedział, pokłonił się ostrzu.

-Nóż ofiarny. 

-Ten, który zostanie użyty podczas rytuału. Ten, którym Cuathli, którym wytnie twoje serce.

Poczuł, jak jego serce zabiło, mocniej na dźwięk tych słów. Po zobaczeniu tego ostrza wiedział, co to za nóż i do czego może zostać użyty, ale powiedzenie mu tego wprost było mocnym doświadczeniem. Patrzył na ostrze z mieszaniną grozy i podziwu. Jakby największe piękno i najstraszniejsza groza świata śmiertelnych zebrały się w tym jednym przedmiocie.

Delikatnie wyciągnął dłoń w stronę ostrza. Citalli nie protestowała, więc uznał to za przyzwolenie. Ostrze było jak replika kamienia ofiarnego zimne i twarde, ale było w nim coś jeszcze. Jakby oczekiwanie… oczekiwanie na krew… Mimo to nie bał się go.

-Tlacotzinie. Ten nóż nie służy tylko do wycięcie serca i puszczania krwi. 

Cuathli podniosła nóż i uniosła go w górę, jakby odprawiała właśnie jakąś ceremonie.

-To pomost między naszym światem i światem bogów. Umożliwi przekazanie energii bogom, a tobie zapewni bezpieczną drogę w zaświaty.

Spojrzała na niego. Dobrze sobie radzisz z kontrolowaniem swojego strachu. Więc teraz będziesz medytował w towarzystwie świętego ostrza.

Spojrzała na niego ostrym mentorskim spojrzeniem.

-Zaczynajmy.

Tlacotzin mógł przysiąc, że ostrze zabłysło w świetle świec. Jakby chciało ogłosić, że ono jest już gotowe do odebrania jego serca.

Położył się na ołtarzu. 

Citlalli ceremonialnym ruchem uniosła ostrze do góry, a następnie powoli opuściła je układając na klatce piersiowej Tlacotzina. Nóż wydał mu się niemożliwie ciężki. Przygniatał go. Kontrolował swój oddech, ale presja była znaczna. Czuł, jak nóż leży mu jego sercu, wraz z czymś jeszcze. Były to uczucia, z których zwierzał się akolitką. To, że o nich powiedział, nie oznacza, że zniknęły. Tylko co ma zrobić? Spojrzał na nóż.

-Citlalli. Chce się pomodlić.

Ta z uśmiechem pokiwała głową. 

-Xochipilli Książę Kwiatów i Muzyki Panie Tańca i Radości, ja Tlacotzin ten, którego wybrałeś na swoją ofiarę, by oddał ci serce, leżę teraz na replice twego kamienia ofiarnego szykowany do spełnienia twej woli. Proszę, byś wysłuchaj mojej modlitwy i radź mi odpowiedź, bo jestem w wielkim zmartwieniu.

Ostrze zaś zdawało się ponownie zabłysnąć. Tak intensywnie, że nawet Citalli zdawała się to zauważyć.

-Wiem, że moja śmierć jest obowiązkiem i koniecznością, która zapewni społeczności płodność i ochronę. Jednak noszę w sobie wielki żal, że pozostawię tych, których kocham i spotkałem dzięki tonie o Panie Radości w wielkim bólu. Król Strażnik Kosmicznego Porządku i Kapłanka Citlalli obiecali wsparcie akolitką, które obdarzyłem miłością, a ty obdarzysz je moim potomstwem. Mimo to wciąż czuje ból i niepewność wraz ze wstydem, że pozostawię je bez mojej opieki. Proszę, wskaż mi to, co sprawi, że będę mógł bez żalu stać się ofiarą dla ciebie i oddać ci moje serce w jak najczystszej formie przechodząc do twojej krainy. 

Gdy skończył, swoją modlitwę wziął głęboki oddech i zamknął oczy. 

Następnie nagle je otworzył, a całe jego ciało się zatrzęsło. Po chwili nim Citlalli zdążyła, zareagować, dreszcze ustały, a on ciężko dyszał.

-Tlacotzinie, widziałeś coś?

-Tak. Będę musiał porozmawiać z Cuathlim.

-Zorganizuje to.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dolina Jaguarów. Rozdział 13

Dolina Jaguarów Rozdział 13: Z woli bogów Fanfic Ranma 1/2 Mieszkańcy miasta zgromadzili się przed pałacem. Wśród tłumu rozchodziły się dysk...