Cuathli akurat siedział w łaźni, spoza kłębów pary dobiegały go dźwięki bębnów, w nos uderzył go zapach szałwii. Kończył swój rytuał oczyszczenia po dzisiejszym dniu. Wszystkie te rytuały i medytacje miały sprawić, że poczuje się lepiej, ale mu nie pomagały. Za każdym razem był pewien, że musi doprowadzić Tlacotzina przed oblicze bogów… zabić go… zabić kogoś, kto jest dla niego jak jego własny syn I że jest nie tylko konieczne, ale i właściwe. Jednak jego serce się buntowało. Skręcało się z bólu. O dziwo czuł się tak w pewnym momencie rozważań. Jakby nagle idąc drogą, wpadł w jakąś dziurę i skręcił kostkę. Możliwe, że w którymś miejscu popełnia błąd… coś źle interpretuje, albo co innego, coś, czego nie umie dojrzeć. W innej sprawie spojrzały na to z pewną pobłażliwości, ale teraz nie zamierzał sobie pozwolić na jakiekolwiek niedociągnięcie. Nie w sprawie, która dotyczy ostatniego dnia jego syna. Mimo wszystkich swoich wątpliwości wiedział jedno. Jeśli to ma być ostatni dzień Tlacotzina to sprawi, że ten dzień będzie dla niego jak najwspanialszy. Uczyni z niego jego święto. W tym święcie każdy będzie go celebrował. Celebrował życie i odwagę jego syna. Wyniesie go na usta wszystkich. Tylko czy to jest właściwe?
***
Cuathli siedział w swojej komnacie, przy stoliku rozmyślając. Przeprowadził więcej rytuałów, niż jest w stanie zliczyć, ofiarował bogom tyle serc… Jednak żaden rytuał nie sprawił mu takich wątpliwości. Nawet początki jego kariery kapłana, Pamiętał, jak współczuł ofierze, której po raz pierwszy miał wyrwać serce. Młodemu wojownikami ze strachem i łzami w oczach. Pamiętał każdy szczegół. Jego spojrzenie, krzyk, ciepło wnętrza jego ciała, bicie serca, które pulsowało w jego dłoniach. Ten rytuał odcisnął się w jego pamięci. Pewnie dlatego, że pierwszy raz wykonywał ofiarowanie serca bogom. Jednak nie czuł tego, co teraz. Tylko poczucie, że robi to co jest konieczne i współczucie dla ofiary.
Coś było inaczej. Czegoś nie dostrzegał lub zbyt zaangażował się emocjonalnie.
Wrócił myślami do tego co omawiała niedawno rada.
Król odezwał się do zebranych ze swojego tronu
-Na tym kończymy omówienie sprawy dotyczących wydania pulke podczas święta. Przejdźmy do następnego etapu. Wybrańca bogów. Arcykapłanie Cuathli, jak idą przygotowania Tlacotzina?
-Powierzyłem przygotowania Citlalli.
Kapłanka bogini Mayahuel aż podskoczyła.
-Masz na myśli tę straszną kobietę?
Citalli miała opinie strasznej osoby. Każdy, kto ją znał, miał ją za niebezpiecznego jaguara, który już pręży się do ataku.
-Tak.
-Nie powinieneś sam się tym zająć lub wyznaczyć kogoś innego?
Odezwał się kapłan Tlaloca.
-Zrobiłem to ze względu na akolitki. Citlalli doskonale wie, jak to jest stracić bliską osobę w rytuale. Do tego jest kobietą, co pozwoli się dziewczętom otworzyć.
Król ponownie zabrał głos. Słychać było, że uznaje logikę Cuathliego, ale nie jest do niej specjalnie przekonany.
-Dobre i to. Jak sprawuje się Tlacotzin i akolitki?
-Dzielnie przechodzą przez wszystkie etapy przygotowań. Wszystko idzie pomyślnie. Powinni być w pełni gotowi w terminie.
Król się uśmiechnął.
-Przejdźmy do następnego etapu.
Król posmutniał.
-Musimy przygotować miejsce pochówku dla Tlacotzina świętej ofiary dla Xoxhipilli i jego wybrańca. Mam nadzieje, że nikt nie jest na tyle… głupi, by proponować pochówek na polu kukurydzy. To byłoby dobre w przypadku zwykłego jeńca.
Pochówek ofiary złożonej w imię płodności na polu kukurydzy miał na celu sprowadzenie źródła tej płodności jak najbliżej pól. Miało to sens, ale nie było to zbyt reprezentatywne. W przypadku Tlacotzina wybrańca Xochipilli o wielkim talencie muzycznym musieli godnie uczcić jego ofiarę.
Pierwszy odezwał się kapłan Quetzalcoatla.
-Proponuje zbudować mały i prosty grobowiec.
Kapłan Honoyepotla wyraził swój zdecydowany sprzeciw.
-Kapłan boga mądrości okazał się głupcem. Prosty grobowiec nie odpowiada statusowi wybrańca bogów.
-Tlacotzin jest bez wątpienia wyjątkowym człowiekiem i wybrańcem, ale nadal jest tylko człowiekiem. Powinien pozostać blisko ludzi. Z tego co mówił nam Cuathli Tlacotzin dobrze odnajdywał się w świątynnym ogrodzie Xochipilli. Jestem pewien, że grób w tym miejscu ucieszy jego ducha i pozwoli mu spokojnie stanąć przy Xochipillli.
-Mylisz się kapłanie pierzastego węża. Ja kapłan Huitzilopochtli, mówię, że choć Tlacotzin nie wziął udziału w żadnej bitwie, dysponuje niezwykłą odwagą adekwatną wielkiemu wojownikowi. Bez strachu i z pokorą poddaje się przygotowania. To dowodzi jego wielkości jako wybrańca. Do tego sam rytuał będzie wielki i znaczący. Wybraniec o tak wielkim duchu, który odda serce w wyjątkowym rytuale, zasługuje na okazały grobowiec.
Kilka osób ze świeckiej części rady prychnęło. Huitzilopochtli był brutalnym bogiem słońca wojny, który każdego ranka staczał bitwę z bogami podziemi, by słońce mogło wstać, w jego rytuałach nie obchodzono się delikatnie z ciałem ofiary. Kapłani po rytuale zrzucali ciało po schodach świątyni, co miało nie tylko symbolizować nie tylko gwałtowne zakończenie życia na polu bitwy bogów ofiary, ale też zwrócić ciało ziemi, by zasiliła ją pozostała krew. Ciało zaś spożywali zasłużeni wojownicy i święte jaguary, by przejąć jego moc. Z tego co pozostało, wykonywano święte artefakty. Jednak mimo takich rytuałów. Słowo kapłana miało swoje znaczenie w kontekście budowy grobowca.
-Czcigodny Kapłanie Honoyepotla, czcigodny kapłanie Huitzilopochtli. Rozumiem wadze argumenty, ale problemem jest czas. Do święta mamy jedną veiteme. Budowa okazałego grobowca zajęłaby nam pięć veitem, przy wielkim pośpiechu trzy lub cztery. Zwyczajnie nie mamy czasu na realizację.
Cuathli zwrócił się do władcy miasta.
-Co postanawia król?
Król chwile się zastanowił i rzekł. Jego głos dudnił zdecydowaniem.
-Każda ze stron przygotuje plan swojej wizji grobowca na następne zebranie rady. Wtedy zostanie podjęta ostateczna decyzja. Rzekłem.
Król wydał rozkaz, a jego ton dawał jasno, że nie zezwala na dalszą dyskusję.
Tak to było…
Ciężko westchnął…
Jak nigdy miał chęć wypicia wielkiej ilości pulke, ale nie mógł tego zrobić. Po pierwsze dałby zły przykład innym. Po drugie Tlacotzin dzielnie występuje naprzeciw swemu przeznaczeniu, skoro on sobie tak dzielnie radzi to czemu on miałby robić takie rzeczy. Jednak rytuały mu nie pomagają.
Jedną ręką wspierał głowę. Nic nie rozumiał. Coś tu nie pasowało. Wszystkie rytuały oczyszczenia i medytacje powinny mu pomóc i skupić go na celu. Jednak nie pomagały. Wątpliwości go nie opuszczały. Najwyraźniej coś było nie tak, ale co?
Nagle rozległo się pukanie.
-Wejść.
Do jego komnaty weszła kapłanka. Nie poznawał jej. Mieli tu kogoś takiego.
-Chcę porozmawiać o Tlacotzinie.
-Czy to Citlalli cię przysłała?
Kobieta szeroko otworzyła oczy.
-Nie? Mam nadzieje, że nie przychodzisz w imieniu innych. Już i tak dręczy mnie ból, mam wrażenie, że…
W tym momencie umilkł. Poczuł, że po komnacie rozchodzi się wielka presja. Cała ta negatywna energia rozchodziła się od tej kobiety. Wtedy ją poznał. Znał dobrze tę presję…
-Citlalli, to naprawdę ty?
-A kogo się spodziewałeś?
Usiadła przed nim, a on myślał. Co się stało? Ona zawsze rozsiewała wokół aurę grozy i nieprzystępności. Wszyscy widzieli w niej straszną kobietę-jaguara, ale teraz. Wokół niej była delikatność i troska. Co się stało? Jakby wyczuwając, jego pytania odpowiedziała.
-Moje serce zostało uzdrowione. Posłuchaj.
Opowiedziała mu o swojej rozmowie z Tlacotzinem. Gdy młodego muzyka przytłoczyła presja po dniu prezentacji. I jak doszła do tego, że młodzieniec ma moc uzdrawiania ludzkich serc.
Cuathli westchnął. Ostatnimi czasy robi to naprawdę często. Przemiana Citlalli była dla niego dostatecznym dowodem na prawdziwość twierdzenie o tym, że Tlacotzin uzdrawia serca.
-Skoro jest, tak jak mówisz, to musimy ponownie rozważyć wiele kwestii.
Zaczął się rozmyślać. Dotychczas wszystko rozważał w aspekcie płodności i urodzaju. Może stąd bierze się jego sprzeciw. Zbyt wąsko patrzył na Tlacotzina i nie dostrzegał wszystkiego.
-Masz jeszcze jedną rzecz do rozważania. Tlacotzinie wejdź.
Po chwili do komnaty wszedł Tlacotzin. Poruszał się lekko z uśmiechem. Cuathli przez chwilę pomyślał, że w jego oczach jest coś ze świętych zwierząt ofiarnych. Usiadł między nim, a Citalli.
-Cuathli. Tlacotzin podczas medytacji na ołtarzu w towarzystwie noża rytualnego miał kolejną wizję. Jeszcze mi o niej nie powiedział. Chciał to zrobić przy tobie.
W odpowiedzi lekko pokiwał głową.
-Opowiedz nam o swojej wizji.
Tlacotzin wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać.
-Cuathli, dręczą mnie wątpliwości.
Więc nie tylko jego…
-Jestem mężczyzną, powinien opiekować się akolitkami i wspierać je w wychowywaniu dzieci, a nie umierać. Wiem, że moja śmierć na ołtarzu jest moim obowiązkiem i koniecznością, który przyniesie korzyści całej społeczności. Chociaż zdaje sobie z tego sprawę, dręczą mnie wątpliwości i żal.
Pokiwał głową i uśmiechnął się do Tlacotzina dając mu znać, że rozumie jego ból.
-Gdy prosiłem Xochipilli o coś, co pozwoliłoby mi się, rozstać z życiem bez żalu doznałem wizji.
Spojrzał na nich oboje.
-Widziałem, jak ginę podczas rytuału i unoszę się nad miastem. Ode mnie z miejsce, gdzie powinno być moje serce, wychodzą kwiaty, które tworzą wokół krąg. Wokół miasta pojawia się ciemność spoza świata ludzi, ale nie może przejść przez ten krąg. Przechadzam się też po mieście, a moja muzyka leczy ludzkie serca i problemy.
Na koniec uśmiechnął się delikatnie. Jakby zastanawiał się, czy nadaje się do tej roli. Cuathli i Citlalli słuchali, jak oniemieli. To była niezwykle ważna wizja.
Kapłan nagle poczuł, że wszystko nagle zaczęło się układać. Jakby w wybrakowanej mozaice pojawiły się brakujące płytki i obraz był kompletny.
Nadal czuł ból. Jego cierpienie nie zniknęło, ale czuł też coś innego… gotowość.
-Będę musiał o tym powiedzieć na jutrzejszym zebraniu rady.
O tak powie im to. Wszyscy uznają jego wielkość. Wielkość tego chłopca, skromnego muzyka, który stanie się duchowym obrońcą miasta
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz