Rozdział 29 Tam gdzie wszystko się zaczeło
Święto kwiatów i pulke trwało w najlepsze. Ludzie jedli, pili, tańczyli i słuchali muzyki. Celebrowali radość życia, oddając się doczesnym przyjemnością. Młodzi w radości, muzyce i tańcu zbliżali się do siebie jak pszczoły i motyle zbliżają się do kwiatów. Dzieci biegały w tę i z powrotem, dokąd tylko je ich młode nogi poniosą. Starsi obserwowali młodych popijając pulke i wspominali czasy, gdy byli jak oni.
Wszyscy smakowali słodkiego miodu życia, ale każdy pod tą radością wiedział, że za radość trzeba zapłacić cierpieniem i krwią. Mogli cieszyć się wszystkim, co oferował świat śmiertelnych, dzięki łasce bogów. Jednak by bogowie mogli dalej obdarzać ludzi istnieniem ich pięknego świata, musieli otrzymywać ofiary. Dziś miała zostać złożona najwspanialsza i najtrudniejsza ofiara. Młody niewinny muzyk, o talencie zdolnym poruszyć serce każdego, kto go usłyszał. Młode życie tak piękne, na początku swego kwitnienia, miało zostać zgaszone, by bogowie otrzymali niezbędną im energię, a młodzieniec został ich duchowym obrońcą.
Im bliżej słońce było zachodu, tym radość zaczęła ustępować miejsca duchowej powadze.
Gdy słońce było blisko Mictlan, po mieście rozległy się dźwięki rogów. Kapłani rozsiani po mieście zaczęli roznosić wici.
-Tlacotzin wybraniec Xochipilli wkrótce wyruszy w swą ostatnią podróż do krainy bogów, okażcie wsparcie, temu kto ma zostać naszym duchem opiekuńczym.
Kapłani nawoływali do modlitwy. Mieszkańcy zaczęli udawać się do świątyń.
Między świętą piramidą Xochipilli a rezydencją kapłanów Pana Kwiatów, Muzyki i Radości zaczął zbierać się tłum. Ludzie ci mieli w swych sercach podziw i smutek. Wiele mówiono o wybranym przez Xochipilli młodzieńcu, jak dzielnie poddaje się kolejnym próbom. Jak nie czuć podziwu wobec kogoś, kto dzielnie pokonuje trudności? Czuli też smutek, bo wybraniec ledwie wczoraj dokonał duchowego małżeństwa, a przez post zapewne, nie mógł nacieszyć się swoim ślubem. Wielu mówiło o nim ze współczuciem i smutkiem, ale i z podziwem.
W tym momencie odezwały się bębny. Głęboki dźwięk bębnów huehuel wzywał śmiertelników i bogów. Święci muzycy oznajmiali, że rytuał się rozpoczyna. Każde uderzenie w bęben zdawało się docierać do serca każdego śmiertelnika, który był obecny. Każde uderzenie rezonowało z ich sercami. Bębny i serca uderzały w jednym rytmie.
Wybraniec był już gotowy. Ruszał, aby oddać swoje serce Xochipilli.
Arcykapłan wyszedł ze świątyni. Za nim poruszał się wybraniec. Ubrany w ceremonialny strój. Pokryty świętymi malunkami. Ozdobiony nagietkami, na znak jego ofiary. Noszący amulet swego patrona. Amulet choć prosty, emanował wielką mocą. Wszyscy wyczuwali w nim głęboką moc. Wybraniec szedł prosto. Głowę miał podniesioną wysoko. Jego oczy patrzyły pewnie przed siebie.
Tylko ktoś o niezwykle silnym sercu mógł iść prosto mimo ciążącej nad nim śmierci, nie będąc przy tym wojownikiem, więcej nigdy nie idąc w bój. Jak można było nie podziwiać tak silnego serca?
Za nim szły jego święte małżonki. Piękne jak kwiaty w ich włosach. Ubrane w zwiewne rytualne suknie, podkreślające ich związek ze światem bogów. Teraz te dziewczęta były akolitkami. Lecz teraz miały się stać kapłankami. W ich oczach kręciły się łzy. Jak miały nie płakać. Przecież traciły swojego męża.
Tlacotzin zmierzał ku śmierci. Szedł prosto i dumnie, patrząc przed siebie. Tak jak uczył go jego ojciec wojownik. Idą równym krokiem czuł rzucane pod jego stopy kwiaty. Mimo tej niewzruszonej powierzchowności poruszał się z trudem. Chociaż pogodził, się już z nieuchronnym to ten ciężar nadal go przygniatał. Każdy jego krok był jego małym zwycięstwem na tej ostatniej drodze.
Procesja kierowała się w stronę piramidy. Ludzie kłaniali się wybrańcowi. Rzucali nagietki, lotosy i orchidea na drogę, którą stąpał. Odmawiali ciche modlitwy w jego intencji. Starsi wspominali tych wybrańców z dawnych lat, którzy teraz towarzyszyli bogom. Dzieci były zafascynowane widokiem procesji i wielkością tego bohatera, który idzie na spotkanie z bogami. Młodzi patrzyli na wybrańca z podziwem. Niektórzy zastawiali się, jak to jest być wybrańcem bogów.
Tlacotzin czuł na sobie spojrzenia tłumu. Nadal się do tego nie przyzwyczaił i było to dla niego niekomfortowe. Jednak czuł życzliwość mieszkańców kierowaną wprost do niego. Ogrzewała ona jego serce, dając mu siłę, by iść naprzód, mimo ciągnącego za nim strachu zimnego jak otchłanie Mictlan.
Gdy zbliżyli się do piramidy Tlacotzin się niezauważalnie zdziwił. Piramida przyozdobiona kwiatami, przypominała ogród samego Xochipilli. Tysiące kształtów, kolorów i zapachów, zmieszane z dźwiękami instrumentów. Jednak nie to było najniezwyklejsze. Święta piramida, góra boga Xochipilli zdawała się sięgać do samych niebios. Jakby dosłownie stała się fizyczną drogą do siedziby bogów. Pokłonili się piramidzie i rozpoczęli wspinaczkę.
Uniesienie nogi, by postawić stopę na pierwszym stopniu, było sporym wysiłkiem. Ciężar jego obowiązku tu na tej symbolicznej granicy, był największy. Czas zdawał się zwolnić. Wydłużając każdą sekundę, do granic możliwości. Wydawało się, że minęły całe wieki, nim uniósł z brukowanego dziedzińca drugą nogę i postawił ją na stopniu. Gdy to zrobił, poczuł, że jego serce na chwilę zamarło. Poczuł się, jakby został od czegoś odcięty. Po chwili ogarnął go ból. Zrozumiał, że w oczach bogów jest już odcięty od świata śmiertelników. Nawet gdyby teraz nie wiadomo, jakim sposobem by zawrócił, wśród śmiertelnych nie ma już jego miejsca. Jego przeznaczeniem jest iść naprzód na szczyt piramidy i tam oddać swoje serce, by zająć swoje nowe miejsce w świecie bogów i duchów.
Gdy wszedł na kolejny stopień, wracały do niego obrazy dzieciństwa. Jak matka opowiadała mu o bogach zwłaszcza o Xochipilli, który był bogiem muzyki i radości. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy widział składanie ofiary z serca. Jak ojciec mu wytłumaczył znaczenie takiej ofiary dla świata.
Na kolejnych stopniach zwrócił uwagę na jeden kwiat z dekoracji świątyni. Ten dopiero się rozwijał. Wracały do niego wspomnienia młodości. Jak matka uczyła go muzyki. Jak uczęszczał do Telpochcalli. Uczył się wszystkich praktycznych rzeczy od walki, po uprawę roli. To wtedy właśnie jego miłość do muzyki rozkwitła. Uśmiechnął się krzywo. Wszyscy powtarzali, że ofiara jest koniecznością, obowiązkiem i …zaszczytem. Teraz ta rola przypadła mu. Poczuł się nieco lżej. Jednak…
W kącie jego oka pojawiły się upadłe i zdeptane płatki kwiatów. Przypomniał sobie swoje cierpienie i poczuł ogarniający smutek. Ojciec zawsze ruszał, na wojnę, matka zostawała z nim i się martwiła, ale on zawsze wracał, śmiejąc się z jej niepokoju. Zawsze potem był śmiech… do czasu. Pewnego dnia ojciec nie wrócił. Pamiętał ten bezmiar rozpaczy, jaki czuli i problemy, jakim musieli stawiać czoło. Po jakimś czasie matka zachorowała i to bardzo ciężko. Nie mogli już wtedy pozwolić sobie na drogie leki. Robił, co tylko mógł, chwytał się każdej pracy byle tylko zarobić dość nasion. Wtedy spotkał Itzcoatla, mimo że dzięki jego wdzięczności zdobył leki, przybył za późno… Nie wiedział co by się stało gdyby nie on. Następnie przyszedł pożar, który zniszczył wszystko, co posiadał. Ocalałe, rzeczy mógł policzyć na palcach jednej ręki. Itzcoatl mu proponował, by zamieszkał u niego, ale odmówił. Ojciec nauczył, że powinien sobie radzić sam, gdy ich nie będzie. Dzięki nauką matki mógł jakoś przetrwać, grając na targu, znalazł też… dach nad głową. Jednak ten ostatni rok, to było tylko i wyłącznie cierpienie. Żył, ale nie miał, po co i dla kogo. Gdy poznał kogoś, kto wydawał się być promieniem światła i ciepła w jego mrocznym świecie, został okrutnie odrzucony. Itzcoatl próbował go pocieszyć, lecz nieumyślnie doprowadził do tego miejsca. Wtedy jak kwiat lotosu wynurzający się z mętnej wody, do jego pamięci powróciło pewne wspomnienie. Do tej chwili o nim nie pamiętał, ale teraz coś sprawiło, że sobie przypomniał. Pod wpływem pulke szedł tam, gdzie nogi go niosły, początkowo tak było, aż nie ujrzał piramidy Xochipilli, wtedy się tam udał. Nie było nikogo, więc pijany udał się wprost pod piramidę. Tam zaczął się modlić. Prosił o odmianę losu, o coś w imię czego warto żyć, o osobę, która ogrzałaby go ciepłem swego serca, pragnął mieć rodzinę, bo bez tego nie miał po co żyć. Wtedy zagrał na flecie. Nie pamiętał nic więcej. Wtedy musiał zasnąć na schodach świątynnych.
Uśmiechnął się do siebie. Poczuł, że ciężar z niego opada.
Otrzymał wszystko, o co prosił, ale ceną było jego serce.
Cuathli, który stał się dla niego jak ojciec zawsze gotów służyć mu radą.
Citlalli, chociaż początkowo się jej bał, teraz była dla niego jak utracona matka.
Meya, Nenetzi, Xilonen, Izel dziewczyny, które przyciągnęła do jego muzyka i obdarzyły, go prawdziwą miłością, chociaż nie mógł im zaoferować nic w zamian. Gdy ich poznał poczuł się szczęśliwy. Chociaż wyznaczono go na ofiarę stali sobie jeszcze bliżsi. Jak przychodziły do niego gdy pracował w ogrodzie. Jak były przy nim w jego najcięższych chwilach. Jak spożywali razem posiłek. Jak dziewczyny wyznały mu miłość. Jak się z nim zaręczyły i go poślubiły. Jak podarował im flet i amulet po jego matce.Jak ofiarowały mu amulet, który teraz nosi. Każda z tych chwil była dla niego cenniejsza niż każda pochodząca złota, krwii bogów na tym świecie.
Przywiązał się do nich i nie chciał ich opuszczać. Żal mu było umierać i ich zostawiać. Jednak została mu pokazana możliwość by być z nimi. Duchowe małżeństwo. Dziewczęta mogły po jego śmieci, leczyć rany i znaleźć innych, ale one wybrały bycie z nim za cenę ustalonej przyszłości.
Dzięki nim czuł się tak lekki, nic go nie przygniatało. Czy istniał jakiś sposób by pokazać jak bardzo jest im wdzięczny?
Przyszłość…
Jego przyszłością, miał stać się duchem opiekuńczym miasta. Miasto… to było miejsce, gdzie przyszedł na świat. Tu żył i rodzice go wychowali. Chociaż zaznał tu wiele cierpienia i ciemności, był pewien jednego… kochał to miasto. Chciałby dalej mogło rosnąć i się rozwijać. Ojciec wyjaśnił mu czym jest walka i znaczenie aktu ofiary, Itzcoalt wyjaśnił mu co znaczy być obrońcą miasta. Pomyślał o swoich bliskich, których poznał przez ten czas i o jego dzieciach, które się tu urodzą oraz o wszystkich mieszkańcach. Razem stanowili naprawdę cudowny ogród. Oczywiście znajdowały się w nim naprawdę okropne chwasty, ale można je było usunąć. To miasto było warte tego by je chronić.
Uśmiechnął się.
Wszyscy ciężko pracowali, by go tu doprowadzić. Gdyby nie oni pewnie nie mógłby iść tak prosto i pewnie ku swojemu losowi, na pewno szarpałby się przerażony.
Zza krawędzi schodów wynurzył się kamień ofiarny. Wielki i solidny blok kamienia. Wyglądał jak ten na którym medytował, by przygotować się na śmierć, ale był zupełnie inny. Ten był poświęcony i czuć było od niego moc. Trwał tu zimny i nieubłągalny oczekując wybrańca bogów. Jego. Podziękował Cuathli, Citalli i dziewczyną, jego kapłanką. Gdyby nie oni nie mógłby zaakceptować swego losu.
Był gotowy. W pełni zaakceptował swój los jako ofiary dla bogów. Cały czas zaprzeczał, że jest wyjątkowy, że jest po prostu zwykły. Jednak teraz zaakceptował to. Był godny tego miejsca. Był wybrańcem bogów. Xochipilli wskazał na niego, by ten oddając swoje serce został duchowym obrońcom miasta, by móc strzec tych których kocha. Jego bliscy, mieszkańcy tego miasta zasługiwali na to poświęcenie, które przyniesie im płodność urodzaj i ochronę. W swym sercu jeszcze raz powiedział, że jest gotowy, gdy obydwoma nogami stanął na świątynnej platformie. Spojrzał w niebo i w sercu się pomodlił.
-Xochipilli Panie Kwiatów, Muzyki i Radości, oto ja Tlazcotlin, twój wybraniec, którego serce wybrałeś dla siebie. Jestem gotowy by ci je oddać w imię twojej chwały i ochrony świata śmiertelnych. Niech kwiat mej troski, oddania i poświęcenia nigdy nie przekwitnie. Niech trwa dłużej niż śmierć, na tym świecie i w zaświatach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz