Droga Jaguara
Rozdział 5: Bunkier Śmierci.
Fanfic Ranma 1/2
Ranma skakał po drzewach, intensywnie próbując wyłapać odgłosy lub obecność, która nie pochodziłaby od zwierząt. Nie chciał znów wchodzić w walkę z tymi catboyami i furasami. Miał nie jedną walkę za sobą, ale takiej żądzy krwi nigdy nie doświadczył. Zupełnie jakby naprawdę chcieli go zabić. Przełknął ślinę. Pamiętał ataki Ryogi lub Kuno. Ich urazę skierowaną wprost na niego, ale żaden z nich nie emanował taką żądzą śmierci. Nawet jak mu nią grozili.
Nagle poczuł się dziwnie. Wszystko zaczynało cichnąć i zrobiło się jakoś chłodno, a w powietrzu unosił się lekki smród, jakby coś gniło.
Czuł dreszcz na plecach, ale musiał dotrzeć do obozu z anteną. Chociaż czuł, że nie powinien. Może zaczyna wariować od tego wszystkiego?
W końcu dotarł na miejsce.
Czymkolwiek był ten obóz, był od dawna opuszczony. W pierwszej kolejności myślał, że od niedawna, inaczej wszystko by zarosłą roślinność. Jednak zmienił zdanie, gdy zobaczył jeden z pojazdów w obozie. Był to niemiecki transporter półgąsienicowy, który nieraz widział w filmach i grach o drugiej wojnie. W wielu miejscach przeżarty na wylot przez rdzę.
Po głowie Ranmy kołatało się pytanie.
Od jak dawna on może tu stać?
Widywał zdjęcia samolotów, które rozbiły się w dżungli i szybko pochłaniałą je roślinność. Jednak ten transporter musiał stać tu lata, a dżungla go nie tknęła. W ogóle nic tu nie rosło. Jakby bało się tego miejsca.
By uciec od tych myśli, wszedł do jednego z budynków. Wszystko było spustoszone, jakby ktoś wpadł i zaczął wszystko rozwalać. Na szczęście nigdzie nie widział krwi.
Spojrzał na ścianie i tam zobaczył chyba jedyną nietkniętą rzecz. Kalendarz…
-31 October… 1942?!
Nie mając już nic do roboty w środku, wyszedł na zewnątrz. Był zszokowany. 1942. To miejsce jest opuszczone od tego czasu? W tym momencie wyczuł pewną rzecz w kieszeni.
Nie miał pojęcia co to. Zamknął oczy i ostrożnie ją wyciągnął. Gdy otworzył oczy, okazało się, że to… jego własny telefon.
-Chyba naprawdę wariuje.
Spojrzał na wyświetlacz. Bateria na 60% i jedna kreska zasięgu. Uśmiechnął się do siebie. Antena nadal działała.
Szybko wykręcił numer do Akane. Po chwili się połączył.
-Ranma, to ty?
Odebrała. Nie mógł sobie wyobrazić, że kiedykolwiek tak ucieszy się na dźwięk głosu tej świruski.
-Tak, Akane to ja.
-Kuno wszystko mi powiedział. Użył na tobie jakiejś bomby, która odesłałą cię w miejsce w którym nie chciałbyś być.
Bomba odsyłająca go do miejsca, w którym nie chciałby być? To w sumie pasowało, zważywszy na to co dotychczas przeżył.
-W sumie pasuje.
-Gdzie teraz jesteś?
-W środku jakiejś dżungli.
-Może by…
Nagle coś urwało.
-Akane? Akane? Co to za żarty?
Spojrzał na telefon. Połączenie nie zostało przerwane. Bateria, która niespełna minutę temu miała 60% mocy, teraz była kompletnie pusta. Jak to mogło się stać?
W tym momencie usłyszał dziwny, świszczący, zimny głos.
-Wir kommen euch…
Obejrzał się w kierunku z którego pochodził głos. W drzwiach stojącego po przeciwnej stronie placu i zanurzonego w skalnej ścianie bunkra stała jakaś postać.
Ranma próbował rzucić, czymś, co pamiętał z języków obcych, ale nie bardzo umiał znaleźć słów.
-Wir kommen euch…
Znów ten sam ton…
Przyjrzał się, był pochylony, obdarty, a oczy zdawały się mu świecić zielonym światłem.
-Wir kommen euch…
Gdy postać to wypowiedziała, weszła głębiej w bunkier.
-Czekaj!
Wbiegł do środka… i nagle go zatkało. W środku było jeszcze zimniej i panował jeszcze gorszy smród niż na zewnątrz. Co dziwne ta postać… zniknęła.
To nie było możliwe. Nie mógł od, tak się rozpłynąć w powietrzu. Wtem znów…
-Wir kommen euch…
Dźwięk dochodził z korytarza. Ruszył w tę stronę. Po prostu potrzebował odpowiedzi. Jakiejkolwiek.
Gdy wbiegł do korytarza, okazało się, że to ślepy zaułek. Korytarz zakończony, solidnymi pancernymi drzwiami. Poszedł w ich stronę. Ten gość musiał być za nimi, nie było innej możliwości.
Gdy był przy nich, poczuł, że nie chce ich otwierać. Jego oddech przy nich zamieniał się w mgłę.
Pal licho z tym gościem. Spróbuję metody na Ryoge. Będzie szedł na ślepo, może się uda. Gdy już miał się cofnąć, wtedy stało się to…
-Wir kommen euch…
Zawiała ogromna fala zimna. Mróz aż szczypał.
Nos zaatakował ogromny odór. Chyba tylko cudem nie zwymiotował.
Na drzwiach pojawiła się para straszliwych zielonych oczu
-Wir kommen euch…
Oczy zaczęły pojawiać się wszędzie na ścianach.
Odwrócił się i zaczął biec.
Nie wiedział, co się dzieje, ale wiedział, że musi uciekać. Czuł, że coś próbuje go dosięgnąć.
Biegł z całej siły. Nie wiedział, ile biegł, ale musiał już dawno pokonać korytarz, a mimo to nadal w nim był. W myślach prosił o pomoc.
Wtedy coś się stało. Udało mu się wybiec z bunkra. Jednak nie zatrzymał się. Pędził dalej, aż zabrakło mu tchu.
Dysząc, obejrzał się za siebie.
Obozu nie było widać. Znów słyszał papugi i inne zwierzęta. Wciągnął powietrze w płuca. Było ciepłe i miało woń kwiatów. Nie czuł, żadnej obecności.
Był bezpieczny?
Opadł na gałąź i dyszał.
-Kuno, nienawidzę cię.
Zastanawiał się, co jest nie tak z tą doliną.
Nagle poczuł się dziwnie. Wszystko zaczynało cichnąć i zrobiło się jakoś chłodno, a w powietrzu unosił się lekki smród, jakby coś gniło.
Czuł dreszcz na plecach, ale musiał dotrzeć do obozu z anteną. Chociaż czuł, że nie powinien. Może zaczyna wariować od tego wszystkiego?
W końcu dotarł na miejsce.
Czymkolwiek był ten obóz, był od dawna opuszczony. W pierwszej kolejności myślał, że od niedawna, inaczej wszystko by zarosłą roślinność. Jednak zmienił zdanie, gdy zobaczył jeden z pojazdów w obozie. Był to niemiecki transporter półgąsienicowy, który nieraz widział w filmach i grach o drugiej wojnie. W wielu miejscach przeżarty na wylot przez rdzę.
Po głowie Ranmy kołatało się pytanie.
Od jak dawna on może tu stać?
Widywał zdjęcia samolotów, które rozbiły się w dżungli i szybko pochłaniałą je roślinność. Jednak ten transporter musiał stać tu lata, a dżungla go nie tknęła. W ogóle nic tu nie rosło. Jakby bało się tego miejsca.
By uciec od tych myśli, wszedł do jednego z budynków. Wszystko było spustoszone, jakby ktoś wpadł i zaczął wszystko rozwalać. Na szczęście nigdzie nie widział krwi.
Spojrzał na ścianie i tam zobaczył chyba jedyną nietkniętą rzecz. Kalendarz…
-31 October… 1942?!
Nie mając już nic do roboty w środku, wyszedł na zewnątrz. Był zszokowany. 1942. To miejsce jest opuszczone od tego czasu? W tym momencie wyczuł pewną rzecz w kieszeni.
Nie miał pojęcia co to. Zamknął oczy i ostrożnie ją wyciągnął. Gdy otworzył oczy, okazało się, że to… jego własny telefon.
-Chyba naprawdę wariuje.
Spojrzał na wyświetlacz. Bateria na 60% i jedna kreska zasięgu. Uśmiechnął się do siebie. Antena nadal działała.
Szybko wykręcił numer do Akane. Po chwili się połączył.
-Ranma, to ty?
Odebrała. Nie mógł sobie wyobrazić, że kiedykolwiek tak ucieszy się na dźwięk głosu tej świruski.
-Tak, Akane to ja.
-Kuno wszystko mi powiedział. Użył na tobie jakiejś bomby, która odesłałą cię w miejsce w którym nie chciałbyś być.
Bomba odsyłająca go do miejsca, w którym nie chciałby być? To w sumie pasowało, zważywszy na to co dotychczas przeżył.
-W sumie pasuje.
-Gdzie teraz jesteś?
-W środku jakiejś dżungli.
-Może by…
Nagle coś urwało.
-Akane? Akane? Co to za żarty?
Spojrzał na telefon. Połączenie nie zostało przerwane. Bateria, która niespełna minutę temu miała 60% mocy, teraz była kompletnie pusta. Jak to mogło się stać?
W tym momencie usłyszał dziwny, świszczący, zimny głos.
-Wir kommen euch…
Obejrzał się w kierunku z którego pochodził głos. W drzwiach stojącego po przeciwnej stronie placu i zanurzonego w skalnej ścianie bunkra stała jakaś postać.
Ranma próbował rzucić, czymś, co pamiętał z języków obcych, ale nie bardzo umiał znaleźć słów.
-Wir kommen euch…
Znów ten sam ton…
Przyjrzał się, był pochylony, obdarty, a oczy zdawały się mu świecić zielonym światłem.
-Wir kommen euch…
Gdy postać to wypowiedziała, weszła głębiej w bunkier.
-Czekaj!
Wbiegł do środka… i nagle go zatkało. W środku było jeszcze zimniej i panował jeszcze gorszy smród niż na zewnątrz. Co dziwne ta postać… zniknęła.
To nie było możliwe. Nie mógł od, tak się rozpłynąć w powietrzu. Wtem znów…
-Wir kommen euch…
Dźwięk dochodził z korytarza. Ruszył w tę stronę. Po prostu potrzebował odpowiedzi. Jakiejkolwiek.
Gdy wbiegł do korytarza, okazało się, że to ślepy zaułek. Korytarz zakończony, solidnymi pancernymi drzwiami. Poszedł w ich stronę. Ten gość musiał być za nimi, nie było innej możliwości.
Gdy był przy nich, poczuł, że nie chce ich otwierać. Jego oddech przy nich zamieniał się w mgłę.
Pal licho z tym gościem. Spróbuję metody na Ryoge. Będzie szedł na ślepo, może się uda. Gdy już miał się cofnąć, wtedy stało się to…
-Wir kommen euch…
Zawiała ogromna fala zimna. Mróz aż szczypał.
Nos zaatakował ogromny odór. Chyba tylko cudem nie zwymiotował.
Na drzwiach pojawiła się para straszliwych zielonych oczu
-Wir kommen euch…
Oczy zaczęły pojawiać się wszędzie na ścianach.
Odwrócił się i zaczął biec.
Nie wiedział, co się dzieje, ale wiedział, że musi uciekać. Czuł, że coś próbuje go dosięgnąć.
Biegł z całej siły. Nie wiedział, ile biegł, ale musiał już dawno pokonać korytarz, a mimo to nadal w nim był. W myślach prosił o pomoc.
Wtedy coś się stało. Udało mu się wybiec z bunkra. Jednak nie zatrzymał się. Pędził dalej, aż zabrakło mu tchu.
Dysząc, obejrzał się za siebie.
Obozu nie było widać. Znów słyszał papugi i inne zwierzęta. Wciągnął powietrze w płuca. Było ciepłe i miało woń kwiatów. Nie czuł, żadnej obecności.
Był bezpieczny?
Opadł na gałąź i dyszał.
-Kuno, nienawidzę cię.
Zastanawiał się, co jest nie tak z tą doliną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz