Melodia Kwiatów i Krwi
Rozdział 13. Orzeł i Gwiazda
Słońce zachodziło na niebie, wkraczając do Mictlan krainy umarłych, by wraz ze świtem pod przewodnictwem Huitzilopochtli stoczyć bitwę, by wydostać się z Mictlan i przynieść życie do świata śmiertelnych. Niezwykle zacięta walka odbywająca się każdego poranka, wyczerpująca bogów. By móc kontynuować ten cykl życia, niezbędna jest śmierć i przelanie krwi na ołtarzu. Ze śmierci tworzy się siła dzięki, której życie może trwać.
Kapłan Cuathli akurat wtedy szedł korytarzem, przemieszczając się po kwaterach kapłanów. Ściany zdobiły symbole muzyki i kwiatów, teraz przyblakłe oświetlone tylko słabym światłem. Szedł na spotkanie z jedną z kapłanek. Miał do niej naprawdę poważną sprawę. W końcu chodziło o zapewne najtrudniejszy rytuał w jego życiu. W końcu doszedł do odpowiednich drzwi i zapukał.
-Citlalli, to ja Arcykapłan Cuathli, mogę wejść, chcę porozmawiać o czymś ważnym.-Zapraszam.
Wszedł do środka. Kapłanka siedziała przy niewielkim stoliku. Na oko miała około trzydzieści lat. Ubrała była w kapłańską tunikę, niezbyt ozdobną. Jednak całą uwagę ściągały na siebie jej oczy. Sposób, w jaki patrzyła na świat, sprawiał, że miała w sobie coś z jaguara. Czuł pewien niepokój. Nie Powinien go czuć. Był jej przełożonym znacznie wyżej w hierarchii od niej. Mimo to czuł niepokój. Jakby siedział obok prawdziwego jaguara.
-Witaj Cuathli. Z czym przychodzisz?
Usiadł na wskazaną przed stolikiem matę, następnie wyciągnął schowany w szacie złożony kawałek papieru.
-Zapewne słyszałaś o Tlacotzinie?
-Tym młodym muzyku, który jest dla ciebie jak syn? Każdy o tym słyszał Arcykapłanie.
Westchnął.
-Na papierze jest spisana wizja, którą otrzymałem podczas rytuału pytania. Rada i król już wiedzą.
Cuathli zagłębiła się w dokument. Znad kartki patrzyła na arcykapłana, który wyglądał na naprawdę zrezygnowanego.
-To bardzo… poważne. Myślisz, że da się coś z tym zrobić… znaczy z Tlacotzinem.
Westchnął ciężko. Miał już zdecydowanie dość tego ciężaru.
-Itzocoatl w to wierzy.
-A ty?
Zacisnął pięść.
-Szczerze? Każda nadzieje na uratowanie życia Tlacotzina to ułuda. Itzcoatl wierzy, że jeśli rada inaczej spojrzy na jego przyjaciela, to go oszczędzą. Jednak jeśli spojrzysz na coś z innej strony, to coś nie stanie się nagle czymś innym.
Kapłanka odłożyła papier przed siebie i położyła na nim dłoń.
-Cuathli. On nie jest twoim synem.
Skulił się. W jego sercu pojawiła się mieszanka gniewu, smutku i tęsknoty.
-Wiem.
W tym momencie wróciły do niego wspomnienia. Jak był szczęśliwy wraz ze swoją kochaną żoną i czekali na narodziny swojego dziecka. Gdyby jego syn żył, byłby teraz w wieku Tlacotzina. Miałby przyjaciół w calmecac, uczyłby się muzyki, tworzyłby mu w świątynnych ogrodach… Nie… Dość już tego…
-On nie żyje. Nigdy nie żył. Urodził się martwy. Moja żona... moja żona zmarła w połogu…
Płakał. Nie chciał już powstrzymywać łez. Spojrzał na kapłankę, ona musiała zrozumieć, co chce powiedzieć.
-Nie mam prawa cię oceniać.
Pochyliła się, chowając oczy, za splecionymi przed sobą dłońmi.
-Wiem, co znaczy stracić bliską osobę.
Wyciągnęła oczy zza dłoni.
-Moją siostrę złożono w ofierze.
Zacisnęła dłonie.
-Oboje doznaliśmy staty, lecz poszliśmy zupełnie innymi drogami.
W duszy przyznał jej rację. Ona z delikatnej miłej dziewczyny, która radośnie śmiała się wraz z siostrą w ogrodzie, stała się kobietą zimną, twardą i ostrą jak ostrze obsydianowego noża. On całkowicie skupił się na pracy. W pełni poświęcił się służbie Xochipilli co zaprowadziło go do pozycji Arcykapłana.
-Gdyby bogowie byli na tyle łaskawi, by zabrać od nas ten ból. Więc czego dokładnie chcesz?
W pierwszej sekundzie zmarszczył brew. Jako arcykapłan powinien ją upomnieć. Jednak osoba wystawiona na takie cierpienie jak oni, pomyśli tak co najmniej raz, w tym również on. Dlatego to zignorował. Zresztą była znacznie ważniejsza sprawa.
-Chcę, byś pomogła, przygotować się akolitką i Tlacotzinowi do rytuału.
Spojrzała na niego ostro i pytająco.
-Mam tu ograniczone pole manewru, bo jestem mężczyzną. Dziewczęta będą, miała wielkie opory, względem otworzenia się w mojej obecności. Dlatego przygotowania powinna prowadzić kobieta.
Pokiwała głową, ale nadal nie wyglądała na dość przekonaną.
-Poza tym jest ważniejsza sprawa.
Citlalli się spięła i uważnie słuchała.
-Jeśli moja interpretacja wizji się sprawdzi, dziewczęta na skutek rytuału zajdą w ciąże.
Spojrzał jej w oczy.
-Zostaną bez partnera, a dzieci bez ojca. Będzie im potrzebne wsparcie. Jako osoba, która straciła bliską osobę w rytuale, rozumiesz ból, jaki będą czuć, więc będziesz dla nich najlepszą podporą. Proszę cię, nie tylko ze względu na nie i Xochipilli, ale też na twoją patronkę.
Spojrzeniem powiódł do jednej ze ścian, a ona za nim.
Pod ścianą stał mały ołtarzyk, a na nim dwa posążki. Jeden z nich przedstawiał Xochipilli księcia kwiatów, a drugi Itzpapalotl zwaną obsydianowym motylem.
Spojrzała mu w oczy. Z groźbą. Jak jaguar prężący się do skoku.
-Itzpapalotl jest tą, którą sprowadza śmierć do naszego świata. Brutalną wojowniczą boginią, która dowodzi Tzitzimime. Gdyby słońcu zabrakło sił, płynących z krwi ofiar, zeszłaby z gwiazd wraz ze swoimi sługami, by zniszczyć ludzkość i przygotować miejsce pod szóste słońce. Jednak wspiera też rolników i nasze pola, które wydają kukurydzę, chroni ciężarne i broni miejsc, gdzie rodzi się życie. Opiekuje się też twoją żoną, która zmarła w połogu Cuathli. Chociaż jest tą, którą niszczy życie, dba o nie, by mogło się rozwijać i wzrastać, by rozkwitnąć w pełni, jak kwiaty, które ofiarujmy bogom.
Westchnęła i spojrzała na niego.
-Spełnię twoją prośbę. Przygotuje ich do rytuału jak najlepiej potrafię, i będę wspierać dziewczęta w ich żałobie, ciąży i macierzyństwie…
Spojrzała na niego z zimną satysfakcją.
-Ty jednak sam musisz się przygotować.
-Wiem.
Cuathli ciężko wstał i podszedł do ołtarzyka, przed którym uklęknął.
-Jestem arcykapłanem. To do mnie należy oddania hołdu bogów.
Citlalli do niego podeszła i również uklękła przed ołtarzykiem.
-Wiesz, co to oznacza?
-Muszę zabić Tlacotzina. Chłopca, który jest dla mnie jak syn i ofiarować Xochipilli jego serce. Chociaż mój umysł zaakceptował już, że ten akt jest konieczny, moje serce nadal się wzbrania. Nieustannie podsuwa mi wizje tego co niestety nie może się stać. Przed rytuałem muszę je do tego przygotować.
Następnie oboje pokłonili się przed posążkami. Za ich plecami zaszło słońce. Oboje modlili się do bogów.
-Xochipilli Książe Kwiatów, Muzyki i Radości. Daj naszym sercom siłę, byśmy mogli spełnić twoją wolę i ofiarować ci serce Tlacotzina, którego wybrałeś na swą ofiarę, by podtrzymać życie w naszym świecie.
-Itzpapalot ty, która niosąc śmierć, chronisz rodzące się życie. Daj nam silną wolę byśmy mogli się podnieść po śmierci Tlacotzina, tak niewinnej i bliskiej nam osoby. Daj nam siłę i wytrwałość, by opiekować się dziewczętami, które urodzą jego potomstwo i doglądać dzieci, które wydadzą na świat, by mogły bezpiecznie wzrastać.
Pokłonili się bogom, kończąc swą modlitwę. Gdy Cuathli wstał, poczuł, jakby w jego serce wbito obsydianowy nóż. Obrócił się ku oknu. Słońce już znikło, pozostawiając po sobie rozlewającą się po horyzoncie czerwoną łunę. Czerwoną jak krew rozlana na ołtarzu.
Kapłan Cuathli akurat wtedy szedł korytarzem, przemieszczając się po kwaterach kapłanów. Ściany zdobiły symbole muzyki i kwiatów, teraz przyblakłe oświetlone tylko słabym światłem. Szedł na spotkanie z jedną z kapłanek. Miał do niej naprawdę poważną sprawę. W końcu chodziło o zapewne najtrudniejszy rytuał w jego życiu. W końcu doszedł do odpowiednich drzwi i zapukał.
-Citlalli, to ja Arcykapłan Cuathli, mogę wejść, chcę porozmawiać o czymś ważnym.-Zapraszam.
Wszedł do środka. Kapłanka siedziała przy niewielkim stoliku. Na oko miała około trzydzieści lat. Ubrała była w kapłańską tunikę, niezbyt ozdobną. Jednak całą uwagę ściągały na siebie jej oczy. Sposób, w jaki patrzyła na świat, sprawiał, że miała w sobie coś z jaguara. Czuł pewien niepokój. Nie Powinien go czuć. Był jej przełożonym znacznie wyżej w hierarchii od niej. Mimo to czuł niepokój. Jakby siedział obok prawdziwego jaguara.
-Witaj Cuathli. Z czym przychodzisz?
Usiadł na wskazaną przed stolikiem matę, następnie wyciągnął schowany w szacie złożony kawałek papieru.
-Zapewne słyszałaś o Tlacotzinie?
-Tym młodym muzyku, który jest dla ciebie jak syn? Każdy o tym słyszał Arcykapłanie.
Westchnął.
-Na papierze jest spisana wizja, którą otrzymałem podczas rytuału pytania. Rada i król już wiedzą.
Cuathli zagłębiła się w dokument. Znad kartki patrzyła na arcykapłana, który wyglądał na naprawdę zrezygnowanego.
-To bardzo… poważne. Myślisz, że da się coś z tym zrobić… znaczy z Tlacotzinem.
Westchnął ciężko. Miał już zdecydowanie dość tego ciężaru.
-Itzocoatl w to wierzy.
-A ty?
Zacisnął pięść.
-Szczerze? Każda nadzieje na uratowanie życia Tlacotzina to ułuda. Itzcoatl wierzy, że jeśli rada inaczej spojrzy na jego przyjaciela, to go oszczędzą. Jednak jeśli spojrzysz na coś z innej strony, to coś nie stanie się nagle czymś innym.
Kapłanka odłożyła papier przed siebie i położyła na nim dłoń.
-Cuathli. On nie jest twoim synem.
Skulił się. W jego sercu pojawiła się mieszanka gniewu, smutku i tęsknoty.
-Wiem.
W tym momencie wróciły do niego wspomnienia. Jak był szczęśliwy wraz ze swoją kochaną żoną i czekali na narodziny swojego dziecka. Gdyby jego syn żył, byłby teraz w wieku Tlacotzina. Miałby przyjaciół w calmecac, uczyłby się muzyki, tworzyłby mu w świątynnych ogrodach… Nie… Dość już tego…
-On nie żyje. Nigdy nie żył. Urodził się martwy. Moja żona... moja żona zmarła w połogu…
Płakał. Nie chciał już powstrzymywać łez. Spojrzał na kapłankę, ona musiała zrozumieć, co chce powiedzieć.
-Nie mam prawa cię oceniać.
Pochyliła się, chowając oczy, za splecionymi przed sobą dłońmi.
-Wiem, co znaczy stracić bliską osobę.
Wyciągnęła oczy zza dłoni.
-Moją siostrę złożono w ofierze.
Zacisnęła dłonie.
-Oboje doznaliśmy staty, lecz poszliśmy zupełnie innymi drogami.
W duszy przyznał jej rację. Ona z delikatnej miłej dziewczyny, która radośnie śmiała się wraz z siostrą w ogrodzie, stała się kobietą zimną, twardą i ostrą jak ostrze obsydianowego noża. On całkowicie skupił się na pracy. W pełni poświęcił się służbie Xochipilli co zaprowadziło go do pozycji Arcykapłana.
-Gdyby bogowie byli na tyle łaskawi, by zabrać od nas ten ból. Więc czego dokładnie chcesz?
W pierwszej sekundzie zmarszczył brew. Jako arcykapłan powinien ją upomnieć. Jednak osoba wystawiona na takie cierpienie jak oni, pomyśli tak co najmniej raz, w tym również on. Dlatego to zignorował. Zresztą była znacznie ważniejsza sprawa.
-Chcę, byś pomogła, przygotować się akolitką i Tlacotzinowi do rytuału.
Spojrzała na niego ostro i pytająco.
-Mam tu ograniczone pole manewru, bo jestem mężczyzną. Dziewczęta będą, miała wielkie opory, względem otworzenia się w mojej obecności. Dlatego przygotowania powinna prowadzić kobieta.
Pokiwała głową, ale nadal nie wyglądała na dość przekonaną.
-Poza tym jest ważniejsza sprawa.
Citlalli się spięła i uważnie słuchała.
-Jeśli moja interpretacja wizji się sprawdzi, dziewczęta na skutek rytuału zajdą w ciąże.
Spojrzał jej w oczy.
-Zostaną bez partnera, a dzieci bez ojca. Będzie im potrzebne wsparcie. Jako osoba, która straciła bliską osobę w rytuale, rozumiesz ból, jaki będą czuć, więc będziesz dla nich najlepszą podporą. Proszę cię, nie tylko ze względu na nie i Xochipilli, ale też na twoją patronkę.
Spojrzeniem powiódł do jednej ze ścian, a ona za nim.
Pod ścianą stał mały ołtarzyk, a na nim dwa posążki. Jeden z nich przedstawiał Xochipilli księcia kwiatów, a drugi Itzpapalotl zwaną obsydianowym motylem.
Spojrzała mu w oczy. Z groźbą. Jak jaguar prężący się do skoku.
-Itzpapalotl jest tą, którą sprowadza śmierć do naszego świata. Brutalną wojowniczą boginią, która dowodzi Tzitzimime. Gdyby słońcu zabrakło sił, płynących z krwi ofiar, zeszłaby z gwiazd wraz ze swoimi sługami, by zniszczyć ludzkość i przygotować miejsce pod szóste słońce. Jednak wspiera też rolników i nasze pola, które wydają kukurydzę, chroni ciężarne i broni miejsc, gdzie rodzi się życie. Opiekuje się też twoją żoną, która zmarła w połogu Cuathli. Chociaż jest tą, którą niszczy życie, dba o nie, by mogło się rozwijać i wzrastać, by rozkwitnąć w pełni, jak kwiaty, które ofiarujmy bogom.
Westchnęła i spojrzała na niego.
-Spełnię twoją prośbę. Przygotuje ich do rytuału jak najlepiej potrafię, i będę wspierać dziewczęta w ich żałobie, ciąży i macierzyństwie…
Spojrzała na niego z zimną satysfakcją.
-Ty jednak sam musisz się przygotować.
-Wiem.
Cuathli ciężko wstał i podszedł do ołtarzyka, przed którym uklęknął.
-Jestem arcykapłanem. To do mnie należy oddania hołdu bogów.
Citlalli do niego podeszła i również uklękła przed ołtarzykiem.
-Wiesz, co to oznacza?
-Muszę zabić Tlacotzina. Chłopca, który jest dla mnie jak syn i ofiarować Xochipilli jego serce. Chociaż mój umysł zaakceptował już, że ten akt jest konieczny, moje serce nadal się wzbrania. Nieustannie podsuwa mi wizje tego co niestety nie może się stać. Przed rytuałem muszę je do tego przygotować.
Następnie oboje pokłonili się przed posążkami. Za ich plecami zaszło słońce. Oboje modlili się do bogów.
-Xochipilli Książe Kwiatów, Muzyki i Radości. Daj naszym sercom siłę, byśmy mogli spełnić twoją wolę i ofiarować ci serce Tlacotzina, którego wybrałeś na swą ofiarę, by podtrzymać życie w naszym świecie.
-Itzpapalot ty, która niosąc śmierć, chronisz rodzące się życie. Daj nam silną wolę byśmy mogli się podnieść po śmierci Tlacotzina, tak niewinnej i bliskiej nam osoby. Daj nam siłę i wytrwałość, by opiekować się dziewczętami, które urodzą jego potomstwo i doglądać dzieci, które wydadzą na świat, by mogły bezpiecznie wzrastać.
Pokłonili się bogom, kończąc swą modlitwę. Gdy Cuathli wstał, poczuł, jakby w jego serce wbito obsydianowy nóż. Obrócił się ku oknu. Słońce już znikło, pozostawiając po sobie rozlewającą się po horyzoncie czerwoną łunę. Czerwoną jak krew rozlana na ołtarzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz