Melodia Kwiatów i Krwi
Rozdział 14: Poznanie Grozy
Citlalli wprowadziła Tlacotzina I Akolitki do przedsionka budynku gdzie będą odbywać się przygotowania do przeprowadzenia krwawego rytuału. Następnie ustawiła całą grupę przed sobą. Po ich bokach zaś stali niższej rangi kapłani, którzy będą jej pomagać w przygotowaniach.
-Tlacotzinie, Meya, Izel, Xilonen, Nenetzi pozwólcie, że się oficjalnie przedstawię. Nazywam się Citalli. Jestem kapłanką Xochipilli, ale wyznaję też boginie Itzpapalot. Na prośbę Arcykapłana Cuathliego, będę was przygotowywać do rytuału.
Stała prosto i mierzyła wszystkich obecnych wzrokiem. Jak jaguar lustrujący swoje terytorium. Kapłani po bokach wydawali się kulić w sobie.
-Jeśli coś będzie was niepokoić, będziecie mieć jakieś wątpliwości, to nie wahajcie się o tym za mną porozmawiać. Jestem tu by być waszą podporą.
Spojrzała im w oczy, usiłując wejść w głębie ich dusz, jednocześnie wpuszczając ich do swojej.
-Tlacotzinie. Jesteś naprawdę utalentowanym muzykiem, nie masz co zaprzeczać, bo to prawda.
Dotknęła własnego serca, jakby sama czuła ból. Dawno temu po śmierci siostry zamknęła swoje serce w kamiennej skorupie. Niezniszczalnej kamiennej skorupie nie do skruszenia. Tak przynajmniej myślała. Jednak jego muzyka wystarczyłaby ukruszyć tę skorupę. Dokonał czegoś, co nikomu nie udało się od lat. To był dla niej wystarczający dowód jego wyjątkowości.
-Każdy pragnie zachować się przy sobie. Niestety twoje poświęcenie jest konieczne.
Tak każdy pragnął zachować go i słuchać jego muzyki. Kapłanka spojrzała na akolitki.
-Dziewczęta rozumiem, jakie możecie mieć uczucia względem tego rytuału. Rozumiem to, bo lata temu moją siostrę złożono w ofierze.
Tlacotzin i akolitki spojrzeli na kapłankę z szeroko otwartymi oczami.
-Tlacotzinie młody muzyku, gdy stanie się to, co nieuniknione będę strzec dziewcząt i udzielać i każdego możliwego wsparcia gdy ciebie zabraknie.
Spojrzała na was wszystkich zebranych.
-Już teraz mogę was pochwalić za wspaniałą muzykę i taniec. Musicie tylko poćwiczyć przed właściwym rytuałem, ale nie wątpię, że z tym sobie poradzicie. Niestety pozostała część rytuału będzie znacznie trudniejsza.
Zamilkła na chwilę obserwując wszystkich.
-Oficjalne przygotowania rozpoczniemy jutro rano, jednak dziś muszę was jeszcze z czymś zapoznać. Choćmy.
Weszli do komnaty sąsiedniej komnaty. Naprzeciwko nich znajdował się posąg Xochipilli, a przed nim ogromna misa pełna wody. Ściany zaś zdobiły wizerunki kwiatów, muzyków i tancerzy. Po bokach posągu były dziwi. W pomieszczeniu zaś rozchodziła się woń kadzideł.
-Zanim pójdziecie dalej, musicie poddać się oczyszczeniu. Byście byli gotowi przyjąć z pełnym otwarciem i świadomością to, co was czeka.
Kapłanka nabrała chłodnej święconej wody i pokrapiała nią młodych uczestników rytuału, odmawiając modlitwę.
-Xochipili Panie Tańca i Radości, proszę, niech wraz z tą wodą spłynie wszelka fizyczna skaza, a codzienne troski odejdą w dal.
Następnie kapłanka wzięła pęk ziół, wśród których była szałwia i kopal. Święte rośliny, które oczyszczały dusze. Podpaliła je i okadzała ich dymem Tlacotzina i Akolitki. Citlalli poruszała wiązką ziół, tak by gęsty dym koncentrował się na ich sercach, głowach i dłoniach.
-Xochipili, Książę Kwiatów. Niech dym z tych ziół odegna wszelkie troski od ich dusz i pozwoli otworzyć się im i przyjąć to co ma nadejść.
Gdy dym się rozwiał, kapłanka wzięła olejek z hibiskusa, datury i nagietka i zaczęła wcierać w ich skronie, nadgarstki i stopy. Kwiaty te symbolizowały życie, śmierć, odrodzenie i ofiarę.
-Xochipilli Książę Kwiatów, niech olejki z tych kwiatów pozwolą im się z tobą połączyć i poczuć twoją wolę.
Na końcu wszyscy obrócili się do w kierunku posągu. W komnacie zapanowała chwila ciszy. Cisza zaś była tak głęboka, że można było usłyszeć spalanie się kadzidła. Wtedy wszyscy zaczęli się modlić wpatrzeni posąg.
-Xochipilli błagamy, daj nam siłę, by przeciwstawić się wszelkim trudnościom i spełnić twoją wolę.
Na końcu kapłanka dotknęła serca każdego z nich, pieczętując w nich oczyszczającą moc rytuału. Gdy dokonał się rytuał wszyscy przeszli do następnej komnaty. To, co było w środku, sprawiło, że Tlazcotlin nerwowo przełknął ślinę.
Środek komnaty stanowiła wielka pusta przestrzeń, na jej końcu na wprost przed nimi znajdował się wielki kamienny blok. Wielki kamień ofiarny. Akolitki zadrżały. Meya zakryła usta.
-Wygląda jak kamień ofiarny na szczycie piramidy.
Citlalli uśmiechnęła się do niej.
-Słuszne spostrzeżenie Meya. To dokładna replika kamienia ofiarnego na szczycie piramidy.
Podeszła do kamienia i go dotknęła
-Ten jednak nie został konsekrowany. Nie odprawia się na nim żadnych rytuałów. Służy tylko do ćwiczeń i szkolenia kapłanów.
Nagle zamilkła i stanęła za ołtarzem. Jej ciało prężyło się, a oczy patrzyły ostro wprost na Tlacotzina. Otaczała ją aura grozy. Była jak jaguar rozpoczynający polowanie. Młody muzyk aż zadrżał od tej presji.
-Tlacotzinie. Podejdź do ołtarza.
Chłopak ruszył do w stronę wielkiego kamienia. Każdy jego ruch był powolny, wykonywany z trudem. Jakby jego ciało z jakiegoś powodu stało się niewyobrażalnie ciężkie. Kapłanka go nie poganiała. Pozwoliła mu się zbliżyć do repliki ołtarza we własnym tempie. W końcu stanął przed ołtarzem naprzeciwko kapłanki, która odezwała się do niego głosem nieuznającą sprzeciwu.
-Teraz dotknij ołtarza. Obiema dłońmi.
Na twarzy Tlacotzina pojawił się wyraźny niepokój. Powolnym drżącym ruchem przemieszczał obie dłonie do przodu. Na chwilę zatrzymał swoje dłonie tuż przed dotknięciem kamienia. Wyraźnie drżał. Citlalii pokiwała głową, jakby chciała mu powiedzieć, że może to zrobić. W tym momencie jednym ruchem położył swoje dłonie na kamieniu. Momentalnie przeszedł go dreszcz. Kamień wydał mu się nienormalnie twardy i zimny. Na jego twarzy malowała się niedowierzanie pomieszane z grozą.
-Doskonale. Teraz połóż się na ołtarzu na plecach. Rozchyl nogi i unieś ręce nad głowę, tak by dotykały jego krawędzi.
Spojrzał na nią. Ta jednak kiwnęła głową, dając do zrozumienia, by zaczynał. Drżącym ruchem ułoży kolona na krawędzi i ołtarza i zaczął się na niego wspinać. Gdy był już na nim, ułożył się jak kazałą mu kapłanka. Wtedy się zaczęło.
Poczuł, jak ogarnia go strach, przechodzący w przerażenie. Jego myśli wirowały w chaotycznym wirze. Serce waliło jak oszalałe, jakby próbowało już teraz wyrwać się z jego piersi. Jego klatka piersiowa falowała od szybkiego nieregularnego oddechu. Citlalli spojrzała na niego z góry. Jej twarz zakrywał cień, z którego wyróżniały się jedynie jej oczy jaguara. Wiedział, że nikogo nie ma bokach ołtarza, ale czuł ucisk na swoich kończynach.
W jego głowie pojawiła się myśl, że to już dziś. Dziś jest jego ostatni dzień. Umrze właśnie tutaj. Z jego oczu pociekły łzy. Cały zaczął się trząść. Jednak nie krzyczał, nie mógł tego zrobić. Inni tyle poświęciliby doprowadzić go aż tutaj, nie chciał im sprawiać dodatkowego bólu. Zaczął modlić się do Xochipilli o szybki i bezbolesny koniec.
-Tlacotzinie możesz już zejść z ołtarza.
Gdy tylko to usłyszał, natychmiast zszedł z ołtarza. Właściwie, niemal z niego zeskoczył. Jak królik uciekający przed kojotem.
Gdy był na podłodze, nie był w stanie się podnieść. Klęczał.
Trzymał się za serce w swojej piersi. Nadal tam było, prawda.
Dyszał ciężko, nie mogąc złapać oddechu.
Wszyscy patrzyli na niego w szoku. Akolitki rzuciły się do niego. Citalli pierwsza go odjęła, ale pozwoliła przyłączyć się do tego akolitką. Tlacotzin rękami złapał ich ramiona, nie chcąc, by go puściły.
-Spokojnie Tlacotzinie. Żyjesz.
Głaskała młodego muzyka po głowie. Akolitki mocno się do niego tuliły. Czuł ich zapach. Czuł ich ciepło. Czuł jak, jego serce zwalnia. Czuł jak, jego oddech się wyrównuje. Uspokajał się.
Citlalli odezwała się do niego…, z jakiej troską nie okazywała od dawna.
-Przepraszam Tlacotiznie. To było konieczne.
Spojrzał na nią z pytaniem w oczach.
-Musiałeś zrozumieć do walki, z czym naprawdę musisz się przygotować.
-Tlacotzinie, Meya, Izel, Xilonen, Nenetzi pozwólcie, że się oficjalnie przedstawię. Nazywam się Citalli. Jestem kapłanką Xochipilli, ale wyznaję też boginie Itzpapalot. Na prośbę Arcykapłana Cuathliego, będę was przygotowywać do rytuału.
Stała prosto i mierzyła wszystkich obecnych wzrokiem. Jak jaguar lustrujący swoje terytorium. Kapłani po bokach wydawali się kulić w sobie.
-Jeśli coś będzie was niepokoić, będziecie mieć jakieś wątpliwości, to nie wahajcie się o tym za mną porozmawiać. Jestem tu by być waszą podporą.
Spojrzała im w oczy, usiłując wejść w głębie ich dusz, jednocześnie wpuszczając ich do swojej.
-Tlacotzinie. Jesteś naprawdę utalentowanym muzykiem, nie masz co zaprzeczać, bo to prawda.
Dotknęła własnego serca, jakby sama czuła ból. Dawno temu po śmierci siostry zamknęła swoje serce w kamiennej skorupie. Niezniszczalnej kamiennej skorupie nie do skruszenia. Tak przynajmniej myślała. Jednak jego muzyka wystarczyłaby ukruszyć tę skorupę. Dokonał czegoś, co nikomu nie udało się od lat. To był dla niej wystarczający dowód jego wyjątkowości.
-Każdy pragnie zachować się przy sobie. Niestety twoje poświęcenie jest konieczne.
Tak każdy pragnął zachować go i słuchać jego muzyki. Kapłanka spojrzała na akolitki.
-Dziewczęta rozumiem, jakie możecie mieć uczucia względem tego rytuału. Rozumiem to, bo lata temu moją siostrę złożono w ofierze.
Tlacotzin i akolitki spojrzeli na kapłankę z szeroko otwartymi oczami.
-Tlacotzinie młody muzyku, gdy stanie się to, co nieuniknione będę strzec dziewcząt i udzielać i każdego możliwego wsparcia gdy ciebie zabraknie.
Spojrzała na was wszystkich zebranych.
-Już teraz mogę was pochwalić za wspaniałą muzykę i taniec. Musicie tylko poćwiczyć przed właściwym rytuałem, ale nie wątpię, że z tym sobie poradzicie. Niestety pozostała część rytuału będzie znacznie trudniejsza.
Zamilkła na chwilę obserwując wszystkich.
-Oficjalne przygotowania rozpoczniemy jutro rano, jednak dziś muszę was jeszcze z czymś zapoznać. Choćmy.
Weszli do komnaty sąsiedniej komnaty. Naprzeciwko nich znajdował się posąg Xochipilli, a przed nim ogromna misa pełna wody. Ściany zaś zdobiły wizerunki kwiatów, muzyków i tancerzy. Po bokach posągu były dziwi. W pomieszczeniu zaś rozchodziła się woń kadzideł.
-Zanim pójdziecie dalej, musicie poddać się oczyszczeniu. Byście byli gotowi przyjąć z pełnym otwarciem i świadomością to, co was czeka.
Kapłanka nabrała chłodnej święconej wody i pokrapiała nią młodych uczestników rytuału, odmawiając modlitwę.
-Xochipili Panie Tańca i Radości, proszę, niech wraz z tą wodą spłynie wszelka fizyczna skaza, a codzienne troski odejdą w dal.
Następnie kapłanka wzięła pęk ziół, wśród których była szałwia i kopal. Święte rośliny, które oczyszczały dusze. Podpaliła je i okadzała ich dymem Tlacotzina i Akolitki. Citlalli poruszała wiązką ziół, tak by gęsty dym koncentrował się na ich sercach, głowach i dłoniach.
-Xochipili, Książę Kwiatów. Niech dym z tych ziół odegna wszelkie troski od ich dusz i pozwoli otworzyć się im i przyjąć to co ma nadejść.
Gdy dym się rozwiał, kapłanka wzięła olejek z hibiskusa, datury i nagietka i zaczęła wcierać w ich skronie, nadgarstki i stopy. Kwiaty te symbolizowały życie, śmierć, odrodzenie i ofiarę.
-Xochipilli Książę Kwiatów, niech olejki z tych kwiatów pozwolą im się z tobą połączyć i poczuć twoją wolę.
Na końcu wszyscy obrócili się do w kierunku posągu. W komnacie zapanowała chwila ciszy. Cisza zaś była tak głęboka, że można było usłyszeć spalanie się kadzidła. Wtedy wszyscy zaczęli się modlić wpatrzeni posąg.
-Xochipilli błagamy, daj nam siłę, by przeciwstawić się wszelkim trudnościom i spełnić twoją wolę.
Na końcu kapłanka dotknęła serca każdego z nich, pieczętując w nich oczyszczającą moc rytuału. Gdy dokonał się rytuał wszyscy przeszli do następnej komnaty. To, co było w środku, sprawiło, że Tlazcotlin nerwowo przełknął ślinę.
Środek komnaty stanowiła wielka pusta przestrzeń, na jej końcu na wprost przed nimi znajdował się wielki kamienny blok. Wielki kamień ofiarny. Akolitki zadrżały. Meya zakryła usta.
-Wygląda jak kamień ofiarny na szczycie piramidy.
Citlalli uśmiechnęła się do niej.
-Słuszne spostrzeżenie Meya. To dokładna replika kamienia ofiarnego na szczycie piramidy.
Podeszła do kamienia i go dotknęła
-Ten jednak nie został konsekrowany. Nie odprawia się na nim żadnych rytuałów. Służy tylko do ćwiczeń i szkolenia kapłanów.
Nagle zamilkła i stanęła za ołtarzem. Jej ciało prężyło się, a oczy patrzyły ostro wprost na Tlacotzina. Otaczała ją aura grozy. Była jak jaguar rozpoczynający polowanie. Młody muzyk aż zadrżał od tej presji.
-Tlacotzinie. Podejdź do ołtarza.
Chłopak ruszył do w stronę wielkiego kamienia. Każdy jego ruch był powolny, wykonywany z trudem. Jakby jego ciało z jakiegoś powodu stało się niewyobrażalnie ciężkie. Kapłanka go nie poganiała. Pozwoliła mu się zbliżyć do repliki ołtarza we własnym tempie. W końcu stanął przed ołtarzem naprzeciwko kapłanki, która odezwała się do niego głosem nieuznającą sprzeciwu.
-Teraz dotknij ołtarza. Obiema dłońmi.
Na twarzy Tlacotzina pojawił się wyraźny niepokój. Powolnym drżącym ruchem przemieszczał obie dłonie do przodu. Na chwilę zatrzymał swoje dłonie tuż przed dotknięciem kamienia. Wyraźnie drżał. Citlalii pokiwała głową, jakby chciała mu powiedzieć, że może to zrobić. W tym momencie jednym ruchem położył swoje dłonie na kamieniu. Momentalnie przeszedł go dreszcz. Kamień wydał mu się nienormalnie twardy i zimny. Na jego twarzy malowała się niedowierzanie pomieszane z grozą.
-Doskonale. Teraz połóż się na ołtarzu na plecach. Rozchyl nogi i unieś ręce nad głowę, tak by dotykały jego krawędzi.
Spojrzał na nią. Ta jednak kiwnęła głową, dając do zrozumienia, by zaczynał. Drżącym ruchem ułoży kolona na krawędzi i ołtarza i zaczął się na niego wspinać. Gdy był już na nim, ułożył się jak kazałą mu kapłanka. Wtedy się zaczęło.
Poczuł, jak ogarnia go strach, przechodzący w przerażenie. Jego myśli wirowały w chaotycznym wirze. Serce waliło jak oszalałe, jakby próbowało już teraz wyrwać się z jego piersi. Jego klatka piersiowa falowała od szybkiego nieregularnego oddechu. Citlalli spojrzała na niego z góry. Jej twarz zakrywał cień, z którego wyróżniały się jedynie jej oczy jaguara. Wiedział, że nikogo nie ma bokach ołtarza, ale czuł ucisk na swoich kończynach.
W jego głowie pojawiła się myśl, że to już dziś. Dziś jest jego ostatni dzień. Umrze właśnie tutaj. Z jego oczu pociekły łzy. Cały zaczął się trząść. Jednak nie krzyczał, nie mógł tego zrobić. Inni tyle poświęciliby doprowadzić go aż tutaj, nie chciał im sprawiać dodatkowego bólu. Zaczął modlić się do Xochipilli o szybki i bezbolesny koniec.
-Tlacotzinie możesz już zejść z ołtarza.
Gdy tylko to usłyszał, natychmiast zszedł z ołtarza. Właściwie, niemal z niego zeskoczył. Jak królik uciekający przed kojotem.
Gdy był na podłodze, nie był w stanie się podnieść. Klęczał.
Trzymał się za serce w swojej piersi. Nadal tam było, prawda.
Dyszał ciężko, nie mogąc złapać oddechu.
Wszyscy patrzyli na niego w szoku. Akolitki rzuciły się do niego. Citalli pierwsza go odjęła, ale pozwoliła przyłączyć się do tego akolitką. Tlacotzin rękami złapał ich ramiona, nie chcąc, by go puściły.
-Spokojnie Tlacotzinie. Żyjesz.
Głaskała młodego muzyka po głowie. Akolitki mocno się do niego tuliły. Czuł ich zapach. Czuł ich ciepło. Czuł jak, jego serce zwalnia. Czuł jak, jego oddech się wyrównuje. Uspokajał się.
Citlalli odezwała się do niego…, z jakiej troską nie okazywała od dawna.
-Przepraszam Tlacotiznie. To było konieczne.
Spojrzał na nią z pytaniem w oczach.
-Musiałeś zrozumieć do walki, z czym naprawdę musisz się przygotować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz