piątek, 4 października 2024

Melodia Kwiatów i Krwi. Rozdział 11

Melodia Kwiatów i Krwi
Rozdział 11. Droga, która prowadzi ku bogom

Gdy zbliżała się prezentacja na placu przed pałacem, zaczęły się zbierać tłumy. Jednych przywiodła ciekawość. Innych współczucie i chęć wsparcia. Jeszcze inni byli oddani bogom i pragnęli ujrzeć tego, który będzie im ofiarowany.
Wszyscy zaś szeptali jeden do drugiego, wymieniając się informacjami.
Jednak pewną osobę przerażało całe to zgromadzenie. Ta osoba spoglądała przez krawędź kamiennego okna w pałacu. Sprawiała przy tym wrażenie małego jelonka, który usiłuje ukryć się w krzakach przed stadem kojotów.
-To niemożliwe. Już wiem. Dziś jest jakiś festyn, prawda?
Tlazcotlin trząsł się jak liście na wietrze. Kucał przed oknem, wychylając tylko oczy na zewnątrz. Dłonie miał zaciśnięte na parapecie, ale nawet one drżały.
-Tak, festyn. Przed prezentacją jest festyn. Dlatego są tu ci wszyscy ludzie. Nie po to, by mnie zobaczyć, prawda?
Zarabiał na życie, grając publicznie na rynku. Miał stałych słuchaczym, ale nie udawało mu się zgromadzić przed sobą więcej niż kilkunastu słuchaczy na raz. To niemożliwe by nagle zebrało się tyle ludzi z jego powodu.
-Festyn, tak festyn. Szkoda, że nie mogę zagrać. Mógłbym zarobić tyle by opłacić czynsz na dwa miesiące.
Trząsł się i nerwowo uśmiechał.-Dziewczyny, z jakiej okazji jest ten festyn? 
Cztery akolitki Meya, Izel, Xilonen i Nenetzi stały kilka metrów za Tlacotzinem. Miało wzrok wbity w ziemię i ręce splecione przed sobą. Współczuły młodemu chłopcu przed sobą. Jednak nie umiały go pocieszyć. Same były w rozsypce. 
Patrzyły jedna na drugą. 
Cała czwórka zaczęła służbę w świątyni mniej więcej w tym samym czasie i zawsze uczestniczyły razem w rytuałach. Przez co stały się dla siebie jak siostry. I jakoś tak się stało, że jednego dnia wszystkie cztery zostały oczarowane muzyką tego delikatnego młodzieńca. Każda poczuła z nim pewną bliskość, która rosłą z każdym dniem. W końcu miały pewność, kochały go. Dziewczęta nawet planowały jak go przy sobie zatrzymać. Meya i Nenetzi zaczęły szukać sposobu na przyjęcie go do świątyni jako świętego muzyka. Xilonen najodważniejsza z nich wszystkich zaproponowała uwiedzenie Tlacotzina i oświadczyny gdy już będzie w jednej z nich. Izel próbowała znaleźć jakiś kompromis między tymi planami, ale uwiedzenie młodzieńca bardzo jej się podobało. Chciała chłonąć jego muzykę i zapach.
Teraz jednak miał im zostać odebrany.
Nigdy już nie miały go usłyszeć, ani poczuć, ani nawet zobaczyć…
Dlaczego? Dlaczego tak się działo?
Rozumiały powód, ale jak się z tym pogodzić?
Dlaczego musiały bezpowrotnie tracić tego, kogo kochały, po zaledwie kilku dniach? Jak znieść taki ból?
Gdy tak patrzyły jedna na drugą, każda myślała tak samo. Gdyby to było możliwe, oddałaby własne serce, by pozostała trójka mogła z nim być. Jednak nie było to możliwe. I boleśnie zdawały sobie z tego sprawę. 
Itzocoalt próbował zmienić los, lecz nic nie mógł zrobić. 
Arcykapłan Cuathli usiłował znaleźć inną drogę, lecz jej nie było, po prostu nie istniała. 
Nawet król nie był w staniee go ocalić. On namaszczony przez bogów strażnik kosmicznego porządku, którego serce poruszyła muzyka Tlacotzina. Nie mógł nic zrobić. 
Zrobił to co musiał. Wybrał dobro społeczności.
Jednak co ma zrobić jednostka, której szczęście zostało zabrane i zniszczone dla dobra całej społeczności? Jak poradzić sobie z bólem? Jak poradzić sobie ze stratą? Jak iść dalej po takiej stracie? Co mają zrobić po czymś takim?
Wszystkie walczyły ze łzami. Żadna nie chciała się rozpłakać. Dla niego usiłowały powstrzymać swój smutek. Nie chciały ukazywać mu swych łez.
Był nieustraszony gdy przedstawiono mu jego los jako ofiary dla bogów. Szedł z podniesioną głową i uśmiechem na twarzy drogą, która wiodła ku śmierci na kamieniu ofiarnym. Teraz jednak wizja spotkania z tłumem go przytłaczała. Nie chciały dodawać mu kolejnego zmartwienia. Próbowały się uśmiechnąć, ale czuły, że kiepsko im to wychodzi.
Cuathli wszedł do komnaty. I po chwili pomyślał. 
Jak w tak pięknie zdobionym luksusowym pomieszczeniu mogło się zgromadzić, aż tyle bólu?
Przez chwilę gdy w pomieszczeniu rady zapanował chaos przez jego umysł przenikneła myśl, że plan Itzcoatla zadziałał. W sercu zakiełkowało malutkie ziarenko nadzieje, że chłopca, który był dla niego jak syn, da się ocalić. Sam wiedział, że to niemożliwe, ale nie mógł się oprzeć temu cudownemu złudzeniu. Wyobrażał sobie tysiące obrazów, w których bogowie mówią, że ofiara z serca powinna zostać zastąpiona puszczaniem krwi, w innych to on oddaje Xochipilli swoje serce, a Tlacotzin żeni się z akolitkami. Z zaświatów obserwuje ich szczęśliwą rodzinę. Gdyby miał otrzymać taką wspaniałą przyszłość, z radością oddałby bogom swoje serce. Gdyby Xochipilli się tu pojawił i zaproponował mu coś takiego, natychmiast by się zgodził. Bez wahania i bez żalu. 
Dlaczego on ma żyć, a Tlacotzin umrzeć? Jest arcykapłanem? Chyba po raz pierwszy w życiu pomyślał, że jego tytuł jest bez znaczenia. Co on potrafił? Przeprowadzał rytuały, modlitwy, składał ofiary… Przecież to mógł robić każdy, kto poświęcił dostatecznie dużo sił i czasu na szkolenie i treningi, a Tlacotzin…
Gdzie niby na świecie znajdzie się kogoś o tak wyjątkowym talencie muzycznym, który tak porusza serca.
To było po prostu niesprawiedliwe, że on podstarzały mężczyzna bez żadnych specjalnych umiejętności ma żyć, gdy młody mężczyzna o wielkim potencjale ma umrzeć. Gdzie tu sprawiedliwość?
Gdzie tu sens? W końcu to starzy ludzie powinni umierać, by zrobić miejsce nowemu pokoleniu.
Dlaczego bogowie byli tak okrutni? Dlaczego to, co musieli zrobić, by zapewnić przetrwanie społeczności, było tak okrutne?
Podszedł do dziewczyn i je objął.
Patrzyły na niego. Jednak nie widział w ich oczu żalu do niego, tylko pytanie co mają robić. Tak jak on były na granicy rozpaczy i zastanawiały, dlaczego akurat on. Dlaczego akurat Tlacotzin?
Nie ważne ile razy próbował temu zaprzeczyć. Jego gromadzona przez dekady wiedza i doświadczenie mówiły jasno, że serce Tlacotzina jest niezwykle czyste i kompatybilne z Xochipilli. Było jak niezwykle cenny złoty artefakt. 
Mimo to rozsądek mu nie pomagał, pragnąłbyten cenny skarb pozostał tam, gdzie akurat jest. 
Nie mógł pomóc sobie, jednak mógł pomóc komuś innemu.
-Dziewczęta nie płaczcie. Tlacotzin przecież nie płacze, mimo iż zdaje sprawę z tego co go czeka. Bądź silne, by móc go wesprzeć. Wiem, że to niezwykle trudne, ale zróbmy, co możemy, by mu pomóc.
Następnie podszedł do Tlacotzina. Wydawał się taki mały i bezbronny jak przestraszony jelonek oddzielony od rodziców, który próbuje się wcisnąć w krzaki. Uklęknął przy nim i położył dłoń na jego ramieniu.
-Tlacotzinie, nie odbywa się teraz żaden festyn
Chłopiec przestraszony spojrzał na niego. Kapłan zwrócił ku niemu swoje oczy wypełnione ojcowską troską.
-Wiem, że nie jesteś przyzwyczajony do takiej widowni i cię to przytłacza. Uwierz mi, jesteś dzielny. Poradzisz sobie.
-Nie, nie jestem dzielny…
-Znów jesteś zbyt skromny. Uwierz mi, wiem co, mówię. Od wielu lat wskazuje tych, którzy zostaną ofiarowani bogom. Widziałem wielu potężnych wojowników, którzy zasłynęli z wielkiej odwagi. Uwierz mi. Nikt nie zniósł tego losu z takim spokojem jak ty. Nikt by nie zachował takiego spokoju po wizjach, audiencji u króla i wydaniu na niego decyzji o ofierze. Spójrz na nich.
Pokazał mu ludzi na placu. Tlacotzin bardziej wychylił się zza krawędzi okno.
-Oni wszyscy przyszli tu by cię wesprzeć. Wielu ci współczuje, inni widzą w tobie pośrednika między nami a bogami. Mają różne powody, ale każdy przybył tu by zaoferować ci swoje wsparcie.
-Masz racje.
Tlacotzin wstał i spojrzał wyprostowany na plac.
-Nie powinienem tak reagować. Przepraszam
-Znów niepotrzebnie przepraszasz.
W tym momencie do komnaty weszła duża grupa osób ze służby.
-Przepraszam, ale musimy zacząć przygotowania do prezentacji
Cuathli pokiwał głową. Służba za pomocą parawanów wyznaczyła w komnacie dwie strefy Tlacotzin został wprowadzony do jednej z nich.
Tam służący natarli jego ciało olejkami kwiatowymi. Dzięki nim odrobinę się zrelaksował. Następnie założyli mu nową czystą przepaskę biodrową, ozdobioną kwiatowymi haftami. Następnie Cuathli nałożyła mu nowe malunki na twarz. Tym razem miał na twarzy prosty czerwony pas na wysokości oczu i czerwone paski pod ustami. Spojrzał na amulet swojej matki, który miał na szyi. Myślał o wizji, jaką miał gdy Nenetzi założyła mu amulet. Następnie spojrzał na wyjście z komnaty.  Dotarło do niego, że po przekroczeniu tego progu, jakakolwiek nadzieja jego przyjaciół pryśnie. Obrócił wzrok na akolitki, które wyszły zza parawanu. Ubrane w lekkie białe tuniki. Włosy miały przyozdobione kwiatami hibiskusa, calandriami i nagietka. By dopełnić, tego obrazu spomiędzy kwiatów wynurzały się kolorowe pióra ptaka quetza. Tak jak on miały czerwony pas biegnący Na wysokości oczu. Wydały mu się naprawdę piękne. Poczuł się wdzięczny za każdą chwilę, jaką mógł z nimi spędzić. Chciał zatrzymać tę chwilę i móc je podziwiać, ale do komnaty wszedł dostojnik i powiedział ostrym urzędowym tonem. 
-Pora zaczynać.
Cuathli rzucił mu ostre spojrzenie i wszyscy wyszli z komnaty


***

Na placu zebrał się tłum. W tłumie rozchodziły się plotki. Każdy Był podekscytowany.

Wnet powietrze przeszyły dźwięki rogów I na placu zapadła cisza. 

Z pałacu wyszedł król. Już z góry otaczała go aura potęgi i władzy. Za nim szło kilkoro osób. Osoba wyglądająca jak arcykapłan za nimi szedł młody chłopiec i kilka dziewcząt. Gdy zeszli ze schodów niektórzy w tłumie dostrzegli, że chłopiec nadal ma nieodciętą kitkę i trzyma w dłoniach flet.

Gdy król wraz z pozostałymi dotarł na kamienny podest, wszyscy pokłonili się królowi. Władca wyszedł na przód. Uniósł ręce do nieba i rzekł.

-Mieszkańcy naszego miasta słuchajcie mego głosu. Głosu waszego władcy i najwyższego sługi bogów.

Mówił głośno i donośnie, chociaż nie musiał wkładać w ten głos wysiłku, każdy go słyszał. Wszyscy słyszeli głos swojego władcy.

-Jak wszyscy wiecie jeszcze jedna veitena dzieli nas od Xochilhuitl. Święta kwiatów i pulkę gdzie będziemy celebrować jedność wspólnoty, miłość, płodność i radość dziękując bogom za dary, jakimi nas obdarzają. Czerpiemy garściami z ich darów, lecz ich hojność wyczerpuje ich, dlatego musimy składać bogom ofiary, by mogli dalej podtrzymywać życie w świecie śmiertelnych. 

Król wskazał na Tlacotzina. Ten powolnym ruchem z namaszczeniem ruszył do przodu i stanął obok króla. W tłumie rozległ się szmer. Kto miał dość dobry słuch lub był dość blisko, usłyszałby, jak mówią, że ten chłopiec jest bardzo młody, a inni zwracali uwagę na kitkę, powiewającą z tyłu jego głowy. Sam Tlacotzin naprawdę zapragnął stać się niewidoczny. Bycie w centrum uwagi takiego tłumu naprawdę było dla niego okropne. 

-Oto młodzieniec o imieniu Tlacotzin wybrany przez samego Xochipilli, by stać się jego ofiarą. Chociaż nie jest wojownikiem, jest osobą o niezwykłym talencie muzycznym i czystym sercu. Dziś na spotkaniu rady zagrał dla nas wspaniałą pieśń, która poruszyła serca rady i moje. Pewnie słyszeliście plotki, że na dźwięk tej melodii szalony arcykapłan Huehuecoyotla zachowywał się jak normalna osoba. To nie jest plotka, lecz szczera prawda, przysięgam na moją własną krew.

W tym momencie król naciął sobie delikatnie dłoń i pozwolił krwi spłynąć na kamienne płyty postumentu. Sługa pośpieszyłby opatrzyć ranę króla, a ludzie patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Sam Tlacotzin poczuł dreszcz gdy król naciął sobie dłoń. Dlaczego ktoś tak potężny upuszcza sobie krwi dla kogoś takiego jak on? Król upuszcza sobie krwi dla nic nieznaczącego grajka z ludu? Intensywnie walczyłby zachować pozory spokoju, lecz jego serce szalało, w głowie kotłowały się myśli.

-Tak wielka jest moc jego talentu. Niezwykła zdolność zmieniania ludzkich serc. 

Władca spojrzał na lud swego miasta i wziął głęboki oddech. Po tłumie podniósł się dziwny szmer. Jakby niektórzy zaczęli kwestionować sens gaszenie tak młodego życia o wielkim talencie. Tlacotin walczył nad swymi emocjami. Usiłował stać prosto i patrzeć przed siebie.

-Wielu pragnie by Tlocotzin został z nami. Jego przyjaciele, dziewczęta, które go kochają, arcykapłan Xochipilli i nawet ja sam. Jest on wspaniałym skarbem, który każdy pragnie mieć przy sobie. Jakże tego pragniemy i ileż to metod szukaliśmy, by zatrzymać go przy sobie. Każdy z nas tego pragnie całym swym sercem, lecz nawet ja, król, strażnik kosmicznego porządku i najwyższy z kapłanów muszę poddać się woli bogów.

Władca pochylił głowę w wielkim smutku i kontynuował.

-Wizja Arcykapłana Xochipilli ujawniła nam straszliwą wizję ogromnego nieurodzaju i martwego świata. Świata pustego, pozbawionego światła, muzyki i życia. Świata, w którym jest tylko popiół i głucha cisza.

Władca rozejrzał się po tłumie. Ludzie byli zdziwieni i zaniepokojeni. Dotychczas wszystko brali za przygotowania do święta. Nic więcej. Teraz jednak zawisło nad nimi widmo klęski i głodu.

- Jednak bóg wskazał nam nadzieje. Nasza nadzieja tkwi w sercu Tlacotzina. Dzięki jego poświęceniu nasze pola i sady obrodzą, łąki i drzewa się zazielenią i pokryją kwiatami.

Po tłumie poniosła się mieszanina smutku i ulgi. Jest nadzieja, ale wielu ludziom cena wydawała się bardzo wysoka.

-Każdy, kto poznał Tlacotzina, lub choćby usłyszał jego muzykę, pragnie go zachować. Niestety nie możemy narażać przyszłości wszystkich dla dobra jednostki. Musimy wybrać dobro wspólnoty. Nie ważne jak wielki ból nam to sprawia. Mimo tego całego cierpienia musimy pamiętać, że ta ofiara jest koniecznością, która uchroni nas przed zniszczeniem. 

Król wzniósł głowę ku niebu, a następnie ku poddanym. W tym momencie w oku Tlacotzina zaczęła się kręcić łza. Lecz to nie nad sobą czuł smutek.

-Proszę was wszystkich byście oddali hołd Tlocotzinowi i okazali mu swoje wsparcie. Ten młodzieniec oddaje swoje życie i wszystko, co jest z nim związane dla naszego wspólnego dobra. Okażcie mu swoje wsparcie i pomóżcie mu kroczyć po tej trudnej drodze.

Na słowa króla mieszkańcy miasta pokłonili się Tlacotzinowi. Następnie na gest władcy przed królem, Tlacotzinem i Cuathlim, akolitkami i innymi osobami rozstąpiła się droga do świątyni Xochipilli. Król spojrzał na Tlocotzina. Ręką dał mu lekki sygnał i ruszył naprzód, a Tlacotzin i pozostali za nim.


***

Tlacotzin szedł przez miasto. Jeszcze tydzień temu nie przyszłoby mu na myśl, że będzie na ustach wszystkich. Nigdy nawet nie myślał, że zostanie złożony w ofierze zwłaszcza przed swoją pierwszą wyprawą wojenną. 

Teraz jednak szedł w procesji prezentacji ofiary, a ofiarą miał być on sam.

Wiedział już o tym od dawna, właściwie od kilku dni, wliczając podejrzenia. Jednak zawsze wydawało mu się to takie odległe, jakby dotyczyło to kogoś innego. 

Teraz gdy tak szedł. Cała powaga sytuacji spadła na niego i ciążyła mu jak ogromny kamień. Do jeszcze to, co zrobił jego wysokość… 

Czy naprawdę on, zwykły uliczny grajek jest wart upuszczania królewskiej krwi?

Chciał się schować z tego całego zażenowania. Skulić się i zniknąć.

Nagle miał wrażenie, że coś usłyszał. Był pewien, że nikt nic nie powiedział, ani przed nim, ani za nim, ani po bokach.

-Zachowuj się Tlacotzinie. Co ja ci mówiłem o takiej sytuacji?

Nagle rozpoznał ten głos.

-To ty ojcze?

Odpowiedział mu nieco ganiący głos.

-Co ci mówiłem na ten temat?

-Gdybym został pojmany w czasie procesji mam zachować spokój i patrzeć przed siebie, nawet jeśli to trudne.

-Właśnie.

To na pewno brzmiało jak jego ojciec. Nie wiedział, czy rzeczywiście tu jest, czy to jego wyobraźnia, ale brzmiał jak on.

-Tato, nie zostałem pojmany… czy cię zawiodłem.

-Matka mi mówiła. Wskazał cię Xochipilli. Nie martw się, nie zawiodłeś.

W głosie brzmiała duma. Uśmiechnął się. Faktycznie to chyba był on.

-W końcu uczyłem cię jak wojownika, czyż nie?

-Tak ojcze. Pamiętasz, jak matka uczyła mnie muzyki? 

-Oczywiście wyglądaliście jak z pięknego malowidła.

Głos był całkiem rozmarzony. Jakby rozpłynął się nad pięknym wspomnieniem.

-Zawsze pochwalałeś moją miłość do muzyki.

-Bo masz do tego talent, ale…

-Przyprowadź jeńca i pozbądź się kitki, bo nie znajdziesz dziewczyny.

-No właśnie.

-Tato znalazłem dziewczyny, które mnie lubią.

Do jego uszu doszedł okrzyk zdumienia.

-I dopiero teraz mi o tym mówisz? Gdzie jest? Zaraz powiedziałeś dziewczyny? To znaczy, że wymieniłeś dziewczynę, czy masz kilka na raz.

-To drugie.

-Dzielny Chłopak. Dzielny. Gdzie są?

-Idą tuż za mną. Mają kwiaty i pióra we włosach.

Teraz to dopiero się zdumiał.

-Zaraz, chcesz powiedzieć, że rozbujałeś w sobie całą czwórkę?

Zarumienił się i lekko pokiwał głową.

-I jak było? Auu

Nagle usłyszał krzyk bólu, jakby ktoś uderzył jego ojca w głowę.

-Kochanie. Co ty insynuujesz? Tlacotzin nie powinien rzucać na dziewczęta jak pies na jedzenie. Zwłaszcza na akolitki, nawet jeśli one go lubią.

Uśmiechnął się. Tak mama zawsze tak goniła tatę.

-Tak właściwie jak się czuje Itzocoatl? Jest tutaj?

-Nie jestem dokładnie pewien. Chyba się zadręcza, że nie jest w stanie spłacić długu wobec mnie.

Spochmurniał. Gdy ojciec nie wrócił z wyprawy wojennej on i jego matka zostali całkiem sami. Jakoś sobie radzili, aż do dnia gdy jego matka poważnie zachorowała.

-Gdy cię zabrakło. Było nam ciężko. Matka zachorowała, a ja podejmowałem się każdego zajęcia byle zdobyć pieniądze na leki. Pewnego dnia zauważyłem, że ktoś wpadł do rzeki i go wyłowiłem. Tym kimś był właśnie Itzcoatl. Prawie utonął. Gdy wyłowiłem go z rzeki, powiedział, bym prosił o nagrodę. Poprosiłem o pieniądze na leki.

Pamiętał ten moment doskonale. Jak padł przed uratowanym szlachcicem i powiedział mu o chorobie jego matki. Natychmiast poszli na targ i kupili leki i udali się do jego domu.

-Jednak gdy dotarliśmy, już byłaś martwa…

Pamiętał rozpacz, jakiej wtedy doznał. Zdobył, leki, ale zbyt późno. Po kilku dniach okolice nawiedził pożar i jego dom również spłonął. Jedyne wartościowe rzeczy, jakie mu zostały to flet i amulet matki. Ostatni rok był pełen smutku i goryczy.

-Gdyby nie Itzcoatl na pewno targnąłbym się na własne życie. Nie jest mi już nic winny.

Ojciec nabrał poważnego tonu.

-Młody wojownik, co? Nie ocalił twojej matki, a teraz nie ocalił cię od rytuału. Nie jest to coś, o czym honor pozwala zapomnieć, ale mam pewien pomysł…

-Dziękuje tato. Zawsze myślałem, że jesteś dumnym wojownikiem goniącym za chwałą, ale teraz to rozumiem. Szedłeś na wojnę, by zdobyć fundusze dla nas.

-No pewnie. Zaraz myślałeś, że tylko chwała i ryzyko mi w głowie?

Uśmiechnął się i usłyszał chichot matki.

W końcu doszli pod piramidę Xochipilli. Już z daleko było widać, że jest cała udekorowana kwiatami. Można by pomyśleć, że ona naprawdę wyrosła ze świątynnych ogrodów. Z jakiegoś powodu wydała mu się niemożliwie wysoka. Przecież widział ją codziennie, jak pomagał w ogrodzie. Doskonale wiedział, że piramida nie mogła urosnąć. Jednak mógł przysiąc, że jest znacznie wyższa.

-Ojcze, matko. Żałuje tylko dwóch rzeczy. Tego, że nie mogę być dłużej z Arcykapłanem Cuathli, Iztocoatlem i dziewczynami, jednak wszystko nade wszystko żałuje bólu, jaki sprawi im moja śmierć.

W końcu dotarli na kamienne podwyższenie przed świątynią.

Poczuł dwie eteryczne dłonie na swoich.

-Chodź Tlacotzinie pokaż im co znaczy muzyka.

-Pamiętaj, czego cię uczyłam.

Wszedł na podest z wyrytym w swoim sercu wyraźnym zamiarem.

-Ojcze, matko. Nie wiem, czy jestem wyjątkowy, szczerze mówiąc, wątpię w to, ale zagram, najlepiej jak potrafię, oferuje wszystkim jak najpiękniejszą muzykę i postaram się trafić do ich serc.


***


Gdy Tlazcotlin wszedł na podest przed świątynią. Nie wiedział, czy dusze jego rodziców naprawdę tu były, czy tylko sobie to wyobraził, ale był za to wdzięczny. Dzięki temu nie musiał się przejmować tłumem. 

Teraz w jego oczach była determinacja.

Dzięki tej rozmowie coś sobie uświadomił. Wszyscy jego przyjaciele uważali jego i jego talent za wyjątkowy. Nawet król zdawał się podzielać to stwierdzenie. 

Nie wierzył w swoją wyjątkowość, ale da wszystkim jak najpiękniejszą muzykę.

Akolitki ustawiły się po dwie po jego bokach. On sam zaś odmówił małą niemą modlitwę.

-Xochipilli panie muzyki, książe kwiatów i radości, ty, który pragniesz mojego serca, by zapewnić tej ziemi urodzaj i płodność, tę melodię dedykuje Tobie i wszystkim, którzy są mi bliscy. Proszę, pozwól ich sercom łatwo znieść ból, gdy otrzymasz moje.

Lekko drżącymi dłońmi uniósł flet i przyłożył go do swoich ust.

Wciągnął w płuca powietrze. Czuł zapach kwiatów ze świątynnego ogrodu.

Świat zaś na krótką chwilę zdawał się zatrzymać w oczekiwaniu.

Zaczął grać powolną smutną melodię. Żegnał się z życiem i wszystkimi, których kochał. Wspominał też ostatni rok pełen smutku. Powolne nuty wypełnione smutkiem rozchodziły się w powietrzu. Akolitki zaczęły tańczyć. Ich ruchy były powolne i melancholijne oddając smutek jego jak i ich. W swych ruchach przekazywały to jak bardzo nie chcą się z nim żegnać.

Następnie muzyka stała się radosna i wesoło. Opowiadał, o jakiego szczęściu zaznał w świątyni o życzliwości kapłanów i akolitek. Dziewczęta zaczęły tańczyć, żywiołowo się uśmiechając. Pragnęły ucieszyć jego oczy, by został z nimi, choć odrobinę dłużej.

Tłum chłonął oczami i uszami każdy element spektaklu. Tę mieszankę uczuć szczęścia i smutku, którą niosła ku nim muzyka.

Wraz z następnymi dźwiękami dziewczęta zaczęły tańczyć w wirze wokół niego, prężąc się i prezentując swoje wdzięki. Nie robiły tego jednak dla tłumu, lecz dla niego. Gdyż zmysłowa melodia opowiadała o miłości młodzieńca do nich. 

Gdy tłum ogarnęło rozmarzenie, a niektórzy zaczęli sięgać pamięcią do własnych romansów, rozległ się kolejny fragment melodii.

Intensywna symfonia dźwięków czcząca rodzące się życie i nadchodzący urodzaj. Dziewczęta tańczyły tak intensywnie, że każdy, kto to widział, mógł przysiąc, że zaraz odfruną ku niebu.

W końcu melodia zaczęła powoli zanikać, jak słońce za horyzontem. Dziewczęta zaczęły zwalniać. W końcu taniec i muzyka wygasły i nastała cisza i spokój. Akolitki stanęły, tak jak zaczęły taniec. Choć trzymały się prosto, chciały pochylić głowy i płakać, nad traconym ukochanym, którego życie się kończyło. Jednak on nie płakał. Powoli oddalił flet od ust. i się pokłonił. One zaś zrobiły to samo.

Wszyscy zaś odpowiedzieli im tym samym. W tłumie zaś zaczęły być słyszalne zdławione łzy i głosy kwestionujące akt tak okrutnej ofiary. Dlaczego muszą skazywać na śmierć niewinnego młodzieńca o tak wspaniałym talencie muzycznym, by zapewnić przyszłość społeczności?

Na słowo Cuathliego Tlacotzin, król i akolitki zaczęły wchodzić na piramidę.

Dla Tlacotzina była to szczególnie ciężka wspinaczka. Nie dlatego, że wspinaczka była jakaś szczególnie trudna. Ciążył mu na plecach ogromny kamień, którym były wszystkie emocje kotłujące się w jego sercu.

Gdy zbliżali się prawie do szczytu piramidy zza krawędzi świątynnej platformy, wyłonił się kamień ofiarny. Był to potężny blok litego kamienia, u którego podstawy ułożono kwiaty. Tlazcotlin nerwowo przełknął ślinę. Wiedział, że to jeszcze nie czas, że to jeszcze nie dziś, ale czuł wyraźny niepokój na jego widok. Czuł jak, jego serce przyspiesza, a oddech staje się nierówny.

Cuathli gestem wskazał na kosze pełne kwiatów. Akolitki ukłoniły się i wzieły koszę i wraz z nimi stanęły za Tlacotzinem.

-Tlacotzinie proszę, ułóż kwiaty na ołtarzu. Tak jak wyda ci się to najlepsze.

Młodzieniec ruszył ku koszom, trzymanym przez dziewczęta i zaczął je układać na ołtarzu. Rozmyślał przy tym o wizji, jaką miał kapłan podczas rytuału pytania i o tym co widział we własnej wizji.

Najpierw sięgnął po datury. Zabawne te duże kwiaty same wyglądały jak instrumenty muzyczne. Przez głowę przeszło mu dość głupie pytanie, czy dałoby się na nich zagrać. Gdy uznał, że wystarczy, znów sięgnął do koszy. 

Jego wzrok padł na hibiskusy. Takie delikatne i ulotne. Zupełnie jak jego życie. Powoli z namaszczeniem układał je wokół datur.

Teraz przyszło kolej na Caliandrii. Takie delikatne i miękkie. Jak dłonie dziewczyny, które otworzyły przed nim serca, a on otworzył przed nimi swoje. Naprawdę chciałby mieć więcej czasu z nimi. 

Na koniec pozostały nagietki. Symbol najwyższego poświęcenia. Rozważał nieuchronność swojego końca.

W końcu skończył. Musiał przyznać, że ładnie mu to wyszło. Uśmiechnął się w stronę Cuathliego, a ten odwzajemnił jego uśmiech. Wszyscy z pokorą złożyli ręce do modlitwy. Arcykapłan stanął przed ołtarzem i zaczął odmawiać modlitwę, czując, że to będzie najcięższa modlitwa w całym jego życiu.

-O Xochipilli Wielki Książe Kwiatów i Muzyki, Panie Radości i Płodności, który sprowadzasz życie do naszego świata. Oto Tlacotzin, którego Twa boska wola wskazała na ofiarę dla ciebie, dzięki której będziesz mógł dalej sprowadzać życie do naszego świata.

Rozchylił ramiona, by zaprezentować kwiaty pieczołowicie ułożone przez Tlacotzina.

-Prosimy Cię, przyjmij tę skromną ofiarę z kwiatów, symboli piękna i życia, które utrzymujesz w świecie śmiertelnych. Niech one będą zapowiedzią tego co nadejdzie gdy Tlazcotlin odda ci swoje serce.

Czuł jak, napływa do niego smutek. Następny fragment modlitwy będzie szczerszy niż złoto, gdyż zawiera to, o co najbardziej prosi swego patrona.

-Boski Xochipilli, błagamy Cię byś spojrzał swym łaskawym okiem na Tlacotzina i wszystkich tych, którzy go kochają. Daj nam wszystkim siłę, by znieść to co nieuniknione i mądrość, by zrozumieć, że ta ofiara jest składana dla dobra wszystkich. Niech twoje błogosławieństwo spłynie na nasze pola, nasze domy, a radość, jaką przynosisz, rozproszy smutek tej chwili.

Nigdy nie wypowiedział bardziej szczerej prośby i wątpiłby kiedyś, wypowiedział taką o równie prawdziwych intencjach.

-Niech to, co dziś czynimy stanie się nasieniem, z którego wykiełkuje pokój i obfitość. Xochipilli miej nas w swojej opiece.

Następnie  kapłan podpalił kwiaty ułożone przez Tlacotzina. 

Z ciężkim sercem zwrócił się ku młodemu muzykowi. Płonące kwiaty tworzyły zaś niezwykłe tło dla tej sceny. Obaj patrzyli sobie w oczy. Młodzieniec przez swoje spojrzenie próbował dodać mu otuchy. Kapłan zastanawiał się skąd tak młody człowiek czerpie taką siłę.

-Tlacotzinie od teraz nosisz tytuł Kwiata Xochipilli. W imieniu swoim i każdej osoby w naszej społeczności dziękuje ci za twoje poświęcenie.

Następnie sięgnął pod swój płaszcz, spod którego wyciągnął kościany flet misternie zdobiony kwiatowymi wzorami.

-Oto symbol twej nowej pozycji i świętego obowiązku, jaki na ciebie spłynął. Proszę, przyjmij go.

Tlacotzin spojrzał na flet. Był niezwykle piękny. Jeszcze kilka dni temu nie śmiałby marzyć o takim pięknym instrumencie, teraz otrzymuje coś tak pięknego.

Pokłonił się z pokorą i przyjął instrument, następnie stanął na skraju piramidy i spojrzał… na ludzi zgromadzonych w dole pod piramidą… na miasto rozciągające się przed nim… na zachodzące słońce…

Przyłożył swój nowy flet do ust i zaczął grać smutną melodię opowiadającą o poświęceniu jego młodego życia. Była to powolna smutna pieśń, żegnająca słońce, które zstępowało na noc do Mictlan… krainy umarłych.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dolina Jaguarów. Rozdział 13

Dolina Jaguarów Rozdział 13: Z woli bogów Fanfic Ranma 1/2 Mieszkańcy miasta zgromadzili się przed pałacem. Wśród tłumu rozchodziły się dysk...