Melodia Kwiatów i Krwi
Rozdział 9. Gdy szalony kojot staje się mędrcem
Rozdział 9. Gdy szalony kojot staje się mędrcem
Cuauhtli i Tlacotzin znajdowali się teraz w jednej z sal pałacu. Mieli się teraz spotkać z radą. Kapłan doglądał ostatnich przygotować Tlacotzina do spotkania. Chłopak był wyraźnie zdenerwowany. Nie mógł go za to winić, formalnie był tylko zwykłym chłopakiem. Człowiekiem z ludu. Ktoś taki jak on mógłby tylko popatrzeć z daleka na pałac. Tylko jego status ofiary i zaproszenie Cuauhliego dawało mu możliwość wstępu do pałacu i wyjścia z niego żywym.
Chłopiec był ubrany w prosty lecz, ozdobny strój. Składał się z przepaski biodrowej i płaszcza zawiązanego po prawej stronie. Wszystko to ma miało podkreślić jego skromność. Pozostało jeszcze tylko pomalować jego twarz.
-Dobrze nie ruszaj się Tlacotzinie.
Chłopiec pokornie ze spokojem stał nieruchomo.
Na lewym policzku młodzieńca znajdował się stylizowany kwiat, który symbolizował życie, piękno, odrodzenie i bezpośredni patrona Xochipilli, który wybrał chłopca na swoją ofiarę.
Na brodzie pod jego ustami znajdowały się czerwone pasy odnoszące się do aktu ofiary i krwii, która zostanie rozlana na ołtarzu. Nieuchronność przeznaczenia. Pamiętał swoją ostatnią rozmowę z Itzcoatlem. W głębi serca młody szlachcic nadal się łudził, że życie Tlacotzina można ocalić. On już w momencie wizji zdał sobie sprawę, że wszelkie plany ocalenia młodego muzyka, są tylko ułudą. Złudzeniem, które roztaczał sam przed sobą.
Na prawym policzku namalował liście i pnącza, by podkreślić płodność natury jaką, chłopiec miał zapewnić przez swoją ofiarę.
Na czole wymalował mu promienie słońca. Symbol boskiej mocy, którą poprzez ofiarę miał przynieść światu ciepło, światło i energię.
Na koniec namalował łzy pod jego oczami. Symbol żalu i cierpienia, ale też odnowy, która nastąpi dzięki jego śmierci.
Wszystko one przedstawiały młodzieńca jako wspaniałą ofiarę dla bogów, której śmierć przyniesie światu wielką płodność.
-Przepraszam cię Tlacotzinie. Tak bardzo przepraszam.
Chłopiec spojrzał na niego zdziwiony.
-Nie ma mnie kapłan, za co przepraszać.
-Owszem mam. To ja znalazłem cię pod piramidą. To ja powiedziałem o tobie radzie. To ja odprawiłem rytuał pytania i przekazałem wczoraj wieści radzie. To wszystko wyłącznie moja wina.
Tlacotzin spojrzał mu w oczy.
-Ale dzięki temu wyciągnął mnie kapłan z bagna smutku, w którym żyłem. Poczułem się naprawdę kochany, otrzymałem tyle życzliwości i poczułem, że moje życie ma sens. Niech kapłan się nie zadręcza, bo to nie jest jego wina.
Odetchnął.
-Jesteś naprawdę dobrym chłopcem Tlacotzinie. Choć musimy już iść. Nie powinniśmy pozwolić radzie dłużej czekać.
Szli korytarzem w asystencie straży. W międzyczasie Cuauhtli instruował Tlacotzina.
-Staniesz przed radą i królem.
Chłopiec nerwowo przełknął ślinę.
-Oczywiście obowiązuje ceremoniał. Gdy wejdziemy, pokłonisz się królowi. Nie odzywasz się bez pozwolenia. Jeśli zostaniesz poproszony o zagranie na flecie, zagraj najlepiej, jak umiesz.
Chłopiec się uśmiechnął. Muzyka naprawdę sprawiała mu radość. W myślach zwrócił się do kapłana Huehuecoyotla. Oby ten wariant zrobił to co myśli, bo inaczej… nie wie co, mu zrobi…
W końcu doszli do sali, tam kapłan przeżył szok. Byli wszyscy od króla, poprzez możnych i kapłanów. Z jednym wyjątkiem. Brakowała kapłana Huehuecoyotla. Kapłan ugryzł się w język, by nie powiedzieć czegoś niegodnego przy radzie. Zaczął szybko myśleć, co robić. Musiał natychmiast wymyślić nowy plan, gdy nagle…
-Ja przeprasza bardzo.
Obrócił się i spojrzał w kierunku wejścia. Kapłan Huehuecoyotla właśnie wszedł. Chociaż wszedł, to było zbyt dziwnie powiedziane. Przemieszczał się pochylony do przodu na ugiętych kolanach, lekko podskakując, a rękami niemal dotykał ziemi. Zupełnie jak jakaś małpa.
-Przygotowania wielkie. Zajęty wielce.
Tlacotzin spojrzał na niego zdziwiony, jednak jak przyuczył Cuathli, zachowywał ciszę. Na ucho kapłan powiedział chłopcu, by się nie przejmował, bo on po prostu taki jest. Właśnie kapłan zachowywał się w ten sposób właściwie bez przerwy. Był tylko jeden wyjątek od tej reguły. Rytuały, które przeprowadzał. Tylko wtedy zachowywał się jak, przystało na arcykapłana. Nie istniało nic, co mogło to zmienić. Nawet pulke, ani najmocniejszy tytoń, nic nie mogło tu pomóc. Zawsze był niezmiernie chaotyczna osoba, doskonale oddająca chaotyczność swojego boskiego patrona. Po chwili doszedł do swojego miejsca i wspiął się na nie jak małpa na drzewo.
Gdy usiadł, przemówił król.
-Pozdrawiam cię Cuathli arcykapłanie Xochipilli. Witaj młodzieńcze.
Cuathli opowiedział królowi, a Tlazcotlin głęboko się pokłonił.
-Pozdrawiam waszą wysokość.
-Wyprostuj się młodzieńcze i unieś głowę.
Tlacotzin się wyprostował i spojrzał w stronę tronu. Król zaś wyciągnął zza swojego tronu złożony kawałek papieru i uniósł go w górę.
-Arcykapłanie Cuathli otrzymaliśmy twoją wiadomość dotyczącą wizji otrzymanej podczas rytuału pytania. Ufam, że wszyscy się z nią zapoznali.
W odpowiedzi na słowa króla. Każdy uniósł przed siebie złożony kawałek papieru. Wyjątkiem był kapłan Huehuecoyotla, który machał nim jak chorągiewką.
-Muszę przyznać, że ta wizja bardzo nas zmartwiła. Groźba wielkiego nieurodzaju i martwego świata, jaką niesie ze sobą początek wizji, jest zatrważająca.
Król zadumał się przez chwilę, ale znów przemówił.
-Na szczęście jest coś, co może nas przed tym uchronić.
Król spojrzał na Tlacotzinie.
-Kapłanie czy to ten młodzieniec?
-Tak wasza wysokość. To jest właśnie Tlacotzin.
Na dźwięk swojego imienia młodzieniec pokłonił się królowi.
-Młodzieńcze dziękuje ci za twoje poświęcenie.
Zanim król zdążył powiedzieć coś więcej odezwał się kapłan Huehuecoyotla
-To ten młody? Robi piękne trele?
-Tak kapłanie Huehuecoyotla. To właśnie on.
-Ja chcieć słuchać jego trele. Słuchać jego trele. Teraz.
Król spojrzał na kapłana z dezaprobatą. To było naprawdę niegodne arcykapłana tak skakać po siedzisku jak dziecko, które chce łakoci.
-Dobrze. Młodzieńcze zagraj nam coś.
Tlacotzin jeszcze głębiej się ukłonił, następnie zza płaszcza wyciągnął swój flet i powoli wyprostował się z namaszczeniem. Wszyscy wpatrywali się w chłopca ze skupieniem. Został wybrany przez samego Xochipilli boga, który patronuje muzyce, by być jego ofiarą. Zastanawiali się jakimi umiejętnościami dysponuje.
Następnie przyłożył flet do ust i zaczął grać.
Na początku grał smutno i powoli jakby wiatr przemieszczał się po opuszczonych polach.
W następnym tonie muzyka stała się wręcz mistyczna. Jakby samo bóstwo zstąpiło między nich. Wtedy przyszedł delikatny moment oczekiwania. Jakby coś miało się stać.
W tym momencie muzyka stała się wręcz radosna. Słuchając jej, można było poczuć, że wzlatuje się aż do niebios.
Z następnym dźwiękiem melodia stała się skoczna wręcz zachęcałaby wstać I zacząć tańczyć.
Gdy ostatnia nuta tańca rozbrzmiała muzyka zmieniła ton, stając się niezwykle zmysłowa. Jakby młodą tancerka nagle w środku tańca ułożyła się na kwiecistym łożu, oferując całą siebie. Niezwykle piękna zapraszająca…
Wtedy przyszedł smutek wzniosły niemal boski, który przeszedł w wielką radość i energiczną życiową nutę, która zakończyła melodię.
Cuauhtli to czuł. Tlazcotin podczas swojej melodii opowiadał o wizji, która go dotyczy. W pełni zaakceptował to, że dla jego życia nie ma ratunku i był gotów umrzeć.
Gdy skończył, wszyscy siedzieli, oniemieli. Pierwszy zareagował kapłan Huehuecoyotla. Wstał i stanął prosto, rozejrzał się po zebranych i rzekł…
-Dziś usłyszałem muzykę, która trafia w głąb duszy i rozbija kamień nawet na najbardziej zatwardziałych sercach. Jeśli ta muzyka nie jest bliska bogom, to żadna nie jest, gdyż nie ma melodii, która lepiej oddawałaby wiarę i gotowość, by służyć bogom.
Następnie równym pewnym krokiem zszedł ze swojego podestu zwrócił się w stronę Tlacotzina I mu się pokłonił. Następnie w ciszy wrócił na swój podest i usiadł z namaszczeniem.
Przez chwile w sali trwała głucha cisza. Można było wręcz dotknąć tej ciszy.
Następnie zaś podniósł się wielki gwar, szoku i niedowierzania.
-On normalnie mówi!?
Bogaci możni o złotych językach wybałuszyli oczu na wierzch z niedowierzania.
-On chodzi jak zwykły człowiek?
Wojownicy, którzy przyniesli wiele serc i przelali rzeki krwii sami nie mogli się ruszyć.
-On powiedział coś mądrego?!
Kapłani zrobili miny, które były całkowitym zaprzeczeniem ich mądrości.
Nikt nie mógł w to uwierzyć. Kapłan Huehuecoyotla. Nieokrzesany szaleniec zachowywał się nie tylko jak normalny człowiek, ale jak prawdziwy arcykapłan. I to tylko dzięki jednej piosence. Jak potężna musiała kryć się moc w muzyce tego młodzieńca… w muzyce Tlacotzina.
Wtedy się zaczęło. Niektórzy wyciągnęli swoje notatki i zaczęli gorączkowo je przeglądać.
-Może coś pominęliśmy…
-Albo źle zinterpretowaliśmy…
Inni zaczęli patrzeć raz w tę raz w tę, nie wiedząc, co robić.
Byli też ci, którzy pytali…
-Słyszałeś kiedyś taką muzykę?
-Nie. Nigdy…
Mówili jeden przez drugiego.
-Kim jest ten młodzieniec Tlacotzin?
Tlacotzin patrzył przerażony w lewo i prawo nie wiedząc, co się dzieje.
Cuathli uśmiechał się pod nosem. Coś do nich trafiło. Naprawdę zrozumieli, kim jest ten chłopiec. Nie ma mowy by po czymś takim, spojrzeli na niego jak na kolejną ofiarę dla bogów.
Na sali zapanował totalny chaos. Zgiełk godny targu, a nie królewskiej sali obrad. Na sali znajdował się tylko jedna ostoja spokoju.
Był nią król, który siedział niewzruszony jak góra w obliczu wichury.
-Spokój głupcy! Patrzcie jak straszycie Tlacotzina!
Na te słowa króla wszyscy spojrzeli na muzyka i momentalnie ucichli wracając na swoje miejsca. Siedzieli zupełnie spokojnie, jakby ten kompromitujący gwar nigdy nie miał miejsca, lecz w ich oczach coś się zmieniło.
Król wstał ze swojego tronu i podszedł do Tlacotzina i Cuathliego.
-Tlacotzinie przyjmij me podziękowania za tą wspaniałą melodie. Jestem królem od bardzo dawna i słyszałem wielu muzyków, lecz nikomu nie udało się tak poruszyć ludzkich serc.
Król lekko się ukłonił.
Tlacotzin był wręcz przerażony. Król pokłonił się jemu? Chłopakowi z ludu, który mieszkał w nędznej drewnianej chacie?! To nie było możliwe. Gdyby ktoś powiedział mu, że kiedyś jego muzyka sprawi, że król mu się pokłoni zaśmiałby się. Lecz teraz…
Spojrzał na Cuathliego, a ten się do niego uśmiechnął.
Tlacotzin pokłonił się królowi i szybko wyrzucił z siebie.
-Wasza wysokość! Nie jestem godny takich pochwał! Jestem tylko zwykłym ulicznym grajkiem!
-Jesteś naprawdę skromny Tlacotzinie. Teraz rozumiem czemu arcykapłan Xochipilli tak cię polubił.
Król spojrzał na jego szyje spod płaszcza wydobył się amulet Xochipilli z symbolem kwiatu.
-Masz piękny amulet. Nowy?
-Nie wasza wysokość. Jedna z akolitek świątyni Xochipilli go odzyskała.
Cuathli momentalnie posmutniał.
-Coś się stało Arcykapłanie?
Czemu nic nie mógł powiedzieć? Przecież powinien. Mógł powiedzieć prawdę. Mógł skłamać. Mógł powiedzieć cokolwiek.
Mógł sięgnąć po przyszłość, której tak bardzo pragnął. Jednak wiedział, że w ten sposób narazi całą społeczność i kto wiele ilu przez to mogłoby umrzeć. Wiedział, że powinien to zrobić, ale nie chciał tracić tej jednej osoby. Chłopiec był jak prawdziwy skarb. Gdyby mógł…
Wtedy odezwał się Tlacotzin.
-Wasza wysokość, czcigodni arcykapłani, wielmożni radni, Cuathli ty, który jesteś dla mnie jak ojciec…
Więc jednak. Jego więź nie jest jednostronna.
-Tlacotzinie… powiedz co się stało gdy Nenetzi założyła ci amulet na szyję.
-Gdy Nenetzi akolitka w świątyni Xochipilli nałożyła mi na szyje amulet, doznałem wizji.
Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Każde ucho chciwie łowiło jakikolwiek dźwięk. W sercach było oczekiwanie i… nadzieja.
-W tej wizji widziałem moją zmarłą matkę. Była w ogrodzie wypełnionym kwiatami i muzyką. Mówiła, że oczekują tam mnie. Następnie dotknęła ze smutkiem mojego serca.
Na te słowa w każdym sercu pojawił się smutek, w wielu oczach zakręciła się łza.
W końcu król przemówił.
-Tlacotzinie. Jesteś naprawdę wyjątkowy. Nie zaprzeczaj przez swoją skromność. Nie ma w moim królestwie drugiej osoby o takim talencie muzycznym i tak czystym sercu. Muzyka, która otwiera serca ludzi to prawdziwy dar. Każdy na tej sali pragnie, byś został z nami.
Król wziął głęboki oddech, jakby zmagał się sam ze sobą.
-Niestety jesteśmy radą. Nie wolno nam kierować się tym, czego my pragniemy i zapomnieć o całej reszcie społeczności, nie ważne, jaki ból nam to sprawi. Niech dziękują bogom ci, którzy nie stanęli w obliczu takiego wyboru.
Król jeszcze raz pokłonił się młodemu muzykowi.
-Tlacotzinie, proszę, wybacz mi. Choć bardzo tego chcę, nie mogę ocalić twojego życia. Muszę wybrać dobro społeczności.
Młodzieniec pokłonił się królowi.
-Wasza wysokość. Mój ojciec, który był, wojownikiem uczył mnie o roli ofiary. Wiem, że wasza wysokość nie może postąpić inaczej. Przykro mi, że przysporzyłem radnym tyle smutku.
Wszyscy patrzyli na niego ze smutkiem.
-Gdy wojownicy przynoszą jeńców na ofiarę, zwą ich kwiatami, na cześć tych, które ofiarowujemy bogom w świątyniach. Podziwiamy je od momentu gdy są małymi zielonymi pączkami, aż do ich rozkwitu. Śpieszmy się podziwiać kwiaty, tak szybko przekwitają i usychają. Najwspanialszy kwiat świata śmiertelnych stoi teraz tu przede mną. To ty Tlacotzinie.
-Jestem niegodny tych komplementów wasza wysokość.
-Niegodne jest to, że tak wspaniała osoba musiała tak wiele wycierpieć w mieście, które jest pod moją opieką. Nie mogę ocalić twojego życia, ale mogę jakoś wynagrodzić ci te trudności.
Król zamilkł na moment i spojrzał na Tlacotzina.
-Proś, o co chcesz. Dostaniesz wszystko. Oczywiście w granicach rozsądku.
Tlacotzin spojrzał raz na króla, raz na Cuathliego, kilka razy na radnych.
-W takim razie…
Zebrał w sobie całą swoją moc i przemówił.
-Wasza wysokość, zgodnie z wizją Cuthliego akolitki, które będą uczestniczyć ze mną w rytuale zajdą w ciąże i urodzą moje dzieci. Chciałbym, by mogły one dorastać bezpiecznie wraz ze swoimi matkami, gdy mnie zabraknie.
-Pragniesz przyszłości dla tych, których zostawisz po sobie? Jesteś naprawdę wyjątkowym młodzieńcem Tlacotzinie. Król spełni twoje życzenie. Twoje dzieci i ich matki będą mogły dorastać bezpiecznie. Nie będziesz się musiał o los swoich bliskich gdy będziesz po drugiej stronie.
Tlacotzin jeszcze raz pokłonił się królowi.
-Dziękuję wasza wysokość, to wiele dla mnie znaczy.
Król zwrócił się do rady.
-Ktoś chce coś dodać?
Nikt nie odpowiedział. Każdy siedział pogrążony w smutku. Każdy zrozumiał cóż to kłębiło się w sercu arcykapłana Xochipilli. I każdy zdawał sobie sprawę, że nie mogą iść tą drogą, którą sobie zażyczyli.
-W takim razie zamykam obrady. Musimy zaprezentować Tlocotzina mieszkańcom miasta. Niech wszyscy udadzą się na medytację i się przygotują.
Zwrócił się do Cuathliego.
-Arcykapłanie udaj się do swojej świątyni i wszystko przygotuj. Tlacotzinie zaprowadzą cię do komnaty, byś mógł odpocząć
Chłopiec był ubrany w prosty lecz, ozdobny strój. Składał się z przepaski biodrowej i płaszcza zawiązanego po prawej stronie. Wszystko to ma miało podkreślić jego skromność. Pozostało jeszcze tylko pomalować jego twarz.
-Dobrze nie ruszaj się Tlacotzinie.
Chłopiec pokornie ze spokojem stał nieruchomo.
Na lewym policzku młodzieńca znajdował się stylizowany kwiat, który symbolizował życie, piękno, odrodzenie i bezpośredni patrona Xochipilli, który wybrał chłopca na swoją ofiarę.
Na brodzie pod jego ustami znajdowały się czerwone pasy odnoszące się do aktu ofiary i krwii, która zostanie rozlana na ołtarzu. Nieuchronność przeznaczenia. Pamiętał swoją ostatnią rozmowę z Itzcoatlem. W głębi serca młody szlachcic nadal się łudził, że życie Tlacotzina można ocalić. On już w momencie wizji zdał sobie sprawę, że wszelkie plany ocalenia młodego muzyka, są tylko ułudą. Złudzeniem, które roztaczał sam przed sobą.
Na prawym policzku namalował liście i pnącza, by podkreślić płodność natury jaką, chłopiec miał zapewnić przez swoją ofiarę.
Na czole wymalował mu promienie słońca. Symbol boskiej mocy, którą poprzez ofiarę miał przynieść światu ciepło, światło i energię.
Na koniec namalował łzy pod jego oczami. Symbol żalu i cierpienia, ale też odnowy, która nastąpi dzięki jego śmierci.
Wszystko one przedstawiały młodzieńca jako wspaniałą ofiarę dla bogów, której śmierć przyniesie światu wielką płodność.
-Przepraszam cię Tlacotzinie. Tak bardzo przepraszam.
Chłopiec spojrzał na niego zdziwiony.
-Nie ma mnie kapłan, za co przepraszać.
-Owszem mam. To ja znalazłem cię pod piramidą. To ja powiedziałem o tobie radzie. To ja odprawiłem rytuał pytania i przekazałem wczoraj wieści radzie. To wszystko wyłącznie moja wina.
Tlacotzin spojrzał mu w oczy.
-Ale dzięki temu wyciągnął mnie kapłan z bagna smutku, w którym żyłem. Poczułem się naprawdę kochany, otrzymałem tyle życzliwości i poczułem, że moje życie ma sens. Niech kapłan się nie zadręcza, bo to nie jest jego wina.
Odetchnął.
-Jesteś naprawdę dobrym chłopcem Tlacotzinie. Choć musimy już iść. Nie powinniśmy pozwolić radzie dłużej czekać.
Szli korytarzem w asystencie straży. W międzyczasie Cuauhtli instruował Tlacotzina.
-Staniesz przed radą i królem.
Chłopiec nerwowo przełknął ślinę.
-Oczywiście obowiązuje ceremoniał. Gdy wejdziemy, pokłonisz się królowi. Nie odzywasz się bez pozwolenia. Jeśli zostaniesz poproszony o zagranie na flecie, zagraj najlepiej, jak umiesz.
Chłopiec się uśmiechnął. Muzyka naprawdę sprawiała mu radość. W myślach zwrócił się do kapłana Huehuecoyotla. Oby ten wariant zrobił to co myśli, bo inaczej… nie wie co, mu zrobi…
W końcu doszli do sali, tam kapłan przeżył szok. Byli wszyscy od króla, poprzez możnych i kapłanów. Z jednym wyjątkiem. Brakowała kapłana Huehuecoyotla. Kapłan ugryzł się w język, by nie powiedzieć czegoś niegodnego przy radzie. Zaczął szybko myśleć, co robić. Musiał natychmiast wymyślić nowy plan, gdy nagle…
-Ja przeprasza bardzo.
Obrócił się i spojrzał w kierunku wejścia. Kapłan Huehuecoyotla właśnie wszedł. Chociaż wszedł, to było zbyt dziwnie powiedziane. Przemieszczał się pochylony do przodu na ugiętych kolanach, lekko podskakując, a rękami niemal dotykał ziemi. Zupełnie jak jakaś małpa.
-Przygotowania wielkie. Zajęty wielce.
Tlacotzin spojrzał na niego zdziwiony, jednak jak przyuczył Cuathli, zachowywał ciszę. Na ucho kapłan powiedział chłopcu, by się nie przejmował, bo on po prostu taki jest. Właśnie kapłan zachowywał się w ten sposób właściwie bez przerwy. Był tylko jeden wyjątek od tej reguły. Rytuały, które przeprowadzał. Tylko wtedy zachowywał się jak, przystało na arcykapłana. Nie istniało nic, co mogło to zmienić. Nawet pulke, ani najmocniejszy tytoń, nic nie mogło tu pomóc. Zawsze był niezmiernie chaotyczna osoba, doskonale oddająca chaotyczność swojego boskiego patrona. Po chwili doszedł do swojego miejsca i wspiął się na nie jak małpa na drzewo.
Gdy usiadł, przemówił król.
-Pozdrawiam cię Cuathli arcykapłanie Xochipilli. Witaj młodzieńcze.
Cuathli opowiedział królowi, a Tlazcotlin głęboko się pokłonił.
-Pozdrawiam waszą wysokość.
-Wyprostuj się młodzieńcze i unieś głowę.
Tlacotzin się wyprostował i spojrzał w stronę tronu. Król zaś wyciągnął zza swojego tronu złożony kawałek papieru i uniósł go w górę.
-Arcykapłanie Cuathli otrzymaliśmy twoją wiadomość dotyczącą wizji otrzymanej podczas rytuału pytania. Ufam, że wszyscy się z nią zapoznali.
W odpowiedzi na słowa króla. Każdy uniósł przed siebie złożony kawałek papieru. Wyjątkiem był kapłan Huehuecoyotla, który machał nim jak chorągiewką.
-Muszę przyznać, że ta wizja bardzo nas zmartwiła. Groźba wielkiego nieurodzaju i martwego świata, jaką niesie ze sobą początek wizji, jest zatrważająca.
Król zadumał się przez chwilę, ale znów przemówił.
-Na szczęście jest coś, co może nas przed tym uchronić.
Król spojrzał na Tlacotzinie.
-Kapłanie czy to ten młodzieniec?
-Tak wasza wysokość. To jest właśnie Tlacotzin.
Na dźwięk swojego imienia młodzieniec pokłonił się królowi.
-Młodzieńcze dziękuje ci za twoje poświęcenie.
Zanim król zdążył powiedzieć coś więcej odezwał się kapłan Huehuecoyotla
-To ten młody? Robi piękne trele?
-Tak kapłanie Huehuecoyotla. To właśnie on.
-Ja chcieć słuchać jego trele. Słuchać jego trele. Teraz.
Król spojrzał na kapłana z dezaprobatą. To było naprawdę niegodne arcykapłana tak skakać po siedzisku jak dziecko, które chce łakoci.
-Dobrze. Młodzieńcze zagraj nam coś.
Tlacotzin jeszcze głębiej się ukłonił, następnie zza płaszcza wyciągnął swój flet i powoli wyprostował się z namaszczeniem. Wszyscy wpatrywali się w chłopca ze skupieniem. Został wybrany przez samego Xochipilli boga, który patronuje muzyce, by być jego ofiarą. Zastanawiali się jakimi umiejętnościami dysponuje.
Następnie przyłożył flet do ust i zaczął grać.
Na początku grał smutno i powoli jakby wiatr przemieszczał się po opuszczonych polach.
W następnym tonie muzyka stała się wręcz mistyczna. Jakby samo bóstwo zstąpiło między nich. Wtedy przyszedł delikatny moment oczekiwania. Jakby coś miało się stać.
W tym momencie muzyka stała się wręcz radosna. Słuchając jej, można było poczuć, że wzlatuje się aż do niebios.
Z następnym dźwiękiem melodia stała się skoczna wręcz zachęcałaby wstać I zacząć tańczyć.
Gdy ostatnia nuta tańca rozbrzmiała muzyka zmieniła ton, stając się niezwykle zmysłowa. Jakby młodą tancerka nagle w środku tańca ułożyła się na kwiecistym łożu, oferując całą siebie. Niezwykle piękna zapraszająca…
Wtedy przyszedł smutek wzniosły niemal boski, który przeszedł w wielką radość i energiczną życiową nutę, która zakończyła melodię.
Cuauhtli to czuł. Tlazcotin podczas swojej melodii opowiadał o wizji, która go dotyczy. W pełni zaakceptował to, że dla jego życia nie ma ratunku i był gotów umrzeć.
Gdy skończył, wszyscy siedzieli, oniemieli. Pierwszy zareagował kapłan Huehuecoyotla. Wstał i stanął prosto, rozejrzał się po zebranych i rzekł…
-Dziś usłyszałem muzykę, która trafia w głąb duszy i rozbija kamień nawet na najbardziej zatwardziałych sercach. Jeśli ta muzyka nie jest bliska bogom, to żadna nie jest, gdyż nie ma melodii, która lepiej oddawałaby wiarę i gotowość, by służyć bogom.
Następnie równym pewnym krokiem zszedł ze swojego podestu zwrócił się w stronę Tlacotzina I mu się pokłonił. Następnie w ciszy wrócił na swój podest i usiadł z namaszczeniem.
Przez chwile w sali trwała głucha cisza. Można było wręcz dotknąć tej ciszy.
Następnie zaś podniósł się wielki gwar, szoku i niedowierzania.
-On normalnie mówi!?
Bogaci możni o złotych językach wybałuszyli oczu na wierzch z niedowierzania.
-On chodzi jak zwykły człowiek?
Wojownicy, którzy przyniesli wiele serc i przelali rzeki krwii sami nie mogli się ruszyć.
-On powiedział coś mądrego?!
Kapłani zrobili miny, które były całkowitym zaprzeczeniem ich mądrości.
Nikt nie mógł w to uwierzyć. Kapłan Huehuecoyotla. Nieokrzesany szaleniec zachowywał się nie tylko jak normalny człowiek, ale jak prawdziwy arcykapłan. I to tylko dzięki jednej piosence. Jak potężna musiała kryć się moc w muzyce tego młodzieńca… w muzyce Tlacotzina.
Wtedy się zaczęło. Niektórzy wyciągnęli swoje notatki i zaczęli gorączkowo je przeglądać.
-Może coś pominęliśmy…
-Albo źle zinterpretowaliśmy…
Inni zaczęli patrzeć raz w tę raz w tę, nie wiedząc, co robić.
Byli też ci, którzy pytali…
-Słyszałeś kiedyś taką muzykę?
-Nie. Nigdy…
Mówili jeden przez drugiego.
-Kim jest ten młodzieniec Tlacotzin?
Tlacotzin patrzył przerażony w lewo i prawo nie wiedząc, co się dzieje.
Cuathli uśmiechał się pod nosem. Coś do nich trafiło. Naprawdę zrozumieli, kim jest ten chłopiec. Nie ma mowy by po czymś takim, spojrzeli na niego jak na kolejną ofiarę dla bogów.
Na sali zapanował totalny chaos. Zgiełk godny targu, a nie królewskiej sali obrad. Na sali znajdował się tylko jedna ostoja spokoju.
Był nią król, który siedział niewzruszony jak góra w obliczu wichury.
-Spokój głupcy! Patrzcie jak straszycie Tlacotzina!
Na te słowa króla wszyscy spojrzeli na muzyka i momentalnie ucichli wracając na swoje miejsca. Siedzieli zupełnie spokojnie, jakby ten kompromitujący gwar nigdy nie miał miejsca, lecz w ich oczach coś się zmieniło.
Król wstał ze swojego tronu i podszedł do Tlacotzina i Cuathliego.
-Tlacotzinie przyjmij me podziękowania za tą wspaniałą melodie. Jestem królem od bardzo dawna i słyszałem wielu muzyków, lecz nikomu nie udało się tak poruszyć ludzkich serc.
Król lekko się ukłonił.
Tlacotzin był wręcz przerażony. Król pokłonił się jemu? Chłopakowi z ludu, który mieszkał w nędznej drewnianej chacie?! To nie było możliwe. Gdyby ktoś powiedział mu, że kiedyś jego muzyka sprawi, że król mu się pokłoni zaśmiałby się. Lecz teraz…
Spojrzał na Cuathliego, a ten się do niego uśmiechnął.
Tlacotzin pokłonił się królowi i szybko wyrzucił z siebie.
-Wasza wysokość! Nie jestem godny takich pochwał! Jestem tylko zwykłym ulicznym grajkiem!
-Jesteś naprawdę skromny Tlacotzinie. Teraz rozumiem czemu arcykapłan Xochipilli tak cię polubił.
Król spojrzał na jego szyje spod płaszcza wydobył się amulet Xochipilli z symbolem kwiatu.
-Masz piękny amulet. Nowy?
-Nie wasza wysokość. Jedna z akolitek świątyni Xochipilli go odzyskała.
Cuathli momentalnie posmutniał.
-Coś się stało Arcykapłanie?
Czemu nic nie mógł powiedzieć? Przecież powinien. Mógł powiedzieć prawdę. Mógł skłamać. Mógł powiedzieć cokolwiek.
Mógł sięgnąć po przyszłość, której tak bardzo pragnął. Jednak wiedział, że w ten sposób narazi całą społeczność i kto wiele ilu przez to mogłoby umrzeć. Wiedział, że powinien to zrobić, ale nie chciał tracić tej jednej osoby. Chłopiec był jak prawdziwy skarb. Gdyby mógł…
Wtedy odezwał się Tlacotzin.
-Wasza wysokość, czcigodni arcykapłani, wielmożni radni, Cuathli ty, który jesteś dla mnie jak ojciec…
Więc jednak. Jego więź nie jest jednostronna.
-Tlacotzinie… powiedz co się stało gdy Nenetzi założyła ci amulet na szyję.
-Gdy Nenetzi akolitka w świątyni Xochipilli nałożyła mi na szyje amulet, doznałem wizji.
Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. Każde ucho chciwie łowiło jakikolwiek dźwięk. W sercach było oczekiwanie i… nadzieja.
-W tej wizji widziałem moją zmarłą matkę. Była w ogrodzie wypełnionym kwiatami i muzyką. Mówiła, że oczekują tam mnie. Następnie dotknęła ze smutkiem mojego serca.
Na te słowa w każdym sercu pojawił się smutek, w wielu oczach zakręciła się łza.
W końcu król przemówił.
-Tlacotzinie. Jesteś naprawdę wyjątkowy. Nie zaprzeczaj przez swoją skromność. Nie ma w moim królestwie drugiej osoby o takim talencie muzycznym i tak czystym sercu. Muzyka, która otwiera serca ludzi to prawdziwy dar. Każdy na tej sali pragnie, byś został z nami.
Król wziął głęboki oddech, jakby zmagał się sam ze sobą.
-Niestety jesteśmy radą. Nie wolno nam kierować się tym, czego my pragniemy i zapomnieć o całej reszcie społeczności, nie ważne, jaki ból nam to sprawi. Niech dziękują bogom ci, którzy nie stanęli w obliczu takiego wyboru.
Król jeszcze raz pokłonił się młodemu muzykowi.
-Tlacotzinie, proszę, wybacz mi. Choć bardzo tego chcę, nie mogę ocalić twojego życia. Muszę wybrać dobro społeczności.
Młodzieniec pokłonił się królowi.
-Wasza wysokość. Mój ojciec, który był, wojownikiem uczył mnie o roli ofiary. Wiem, że wasza wysokość nie może postąpić inaczej. Przykro mi, że przysporzyłem radnym tyle smutku.
Wszyscy patrzyli na niego ze smutkiem.
-Gdy wojownicy przynoszą jeńców na ofiarę, zwą ich kwiatami, na cześć tych, które ofiarowujemy bogom w świątyniach. Podziwiamy je od momentu gdy są małymi zielonymi pączkami, aż do ich rozkwitu. Śpieszmy się podziwiać kwiaty, tak szybko przekwitają i usychają. Najwspanialszy kwiat świata śmiertelnych stoi teraz tu przede mną. To ty Tlacotzinie.
-Jestem niegodny tych komplementów wasza wysokość.
-Niegodne jest to, że tak wspaniała osoba musiała tak wiele wycierpieć w mieście, które jest pod moją opieką. Nie mogę ocalić twojego życia, ale mogę jakoś wynagrodzić ci te trudności.
Król zamilkł na moment i spojrzał na Tlacotzina.
-Proś, o co chcesz. Dostaniesz wszystko. Oczywiście w granicach rozsądku.
Tlacotzin spojrzał raz na króla, raz na Cuathliego, kilka razy na radnych.
-W takim razie…
Zebrał w sobie całą swoją moc i przemówił.
-Wasza wysokość, zgodnie z wizją Cuthliego akolitki, które będą uczestniczyć ze mną w rytuale zajdą w ciąże i urodzą moje dzieci. Chciałbym, by mogły one dorastać bezpiecznie wraz ze swoimi matkami, gdy mnie zabraknie.
-Pragniesz przyszłości dla tych, których zostawisz po sobie? Jesteś naprawdę wyjątkowym młodzieńcem Tlacotzinie. Król spełni twoje życzenie. Twoje dzieci i ich matki będą mogły dorastać bezpiecznie. Nie będziesz się musiał o los swoich bliskich gdy będziesz po drugiej stronie.
Tlacotzin jeszcze raz pokłonił się królowi.
-Dziękuję wasza wysokość, to wiele dla mnie znaczy.
Król zwrócił się do rady.
-Ktoś chce coś dodać?
Nikt nie odpowiedział. Każdy siedział pogrążony w smutku. Każdy zrozumiał cóż to kłębiło się w sercu arcykapłana Xochipilli. I każdy zdawał sobie sprawę, że nie mogą iść tą drogą, którą sobie zażyczyli.
-W takim razie zamykam obrady. Musimy zaprezentować Tlocotzina mieszkańcom miasta. Niech wszyscy udadzą się na medytację i się przygotują.
Zwrócił się do Cuathliego.
-Arcykapłanie udaj się do swojej świątyni i wszystko przygotuj. Tlacotzinie zaprowadzą cię do komnaty, byś mógł odpocząć
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz