wtorek, 24 września 2024

Melodia Kwiatów i Krwi Rozdział 7

Melodia Kwiatów i Krwi
Rozdział 7: Prawda, która sprowadza ból

Wreszcie nadszedł ten czas. Cuauhtli szykował się do tego od trzech dni. Praktykował pełny post, odmawiając sobie wszelkich pokarmów i napojów, ograniczając się tylko do wody. Unikał kontaktów z ludźmi i wszelkie codzienne rytuały powierzył swojemu zastępcy, sam ten czas poświęcił modlitwie i medytacji.

Teraz jego ciało i dusza były gotowe.

Siedział w specjalnie przygotowanym do tego rytuału budynku świątyni na szczycie piramidy. Przed nim był posągiem przedstawiającym Xochipilli. W zasięgu jego rąk stała niewielka ozdobiona wizerunkami kwiatów miseczka zawierająca peyote. Normalnie wybrałby pulke, aby wprowadzić się w trans, ale zależało mu na znacznie mocniejszej wizji i pewnym przesłaniu. Nie chciał mieć wątpliwości, będzie prosił Xochipilli o jasne przesłanie jego woli… jakakolwiek by ona nie była.

W całym pomieszczeniu znajdowały się wiązanki i girlandy z kwiatów.

Obok niego był kosz z kwiatami, które posłużą za ofiarę wstępną do rytuału.
Wszystkie te kwiaty były świeże zerwane jeszcze dzisiaj, a ich słodki zapach drażnił jego nos.

Przy drugim boku miał papier, atrament i wszystko, co może mu się przydać do zapisania wizji. 

Po bokach komnaty siedzieli muzycy, czekający, aby rozpocząć.

W komnacie rozchodziła się woń kadzidła.

Nim zaczął, przywołał w swej głowie upragnioną wizję. Tlazcotlin zostaje sługą świątyni, łączy się z akolitkami i mają dzieci. Była to przyszłość, której pragnął, lecz nie wiedział, czy ją otrzyma.

Wszystko było gotowe.

Nadszedł czas by rozpocząć rytuał pytania.

-O wielki Xochipilli, Książe Kwiatów, Panie Muzyki i Radości, który przynosisz życie i piękno światu.

Na te słowa muzycy zaczęli grać na bębnach. Cuauhtli wziął kilka głębszych wdechów, wprowadzając do swych płuc woń kwiatów i kadzidła.

-Ty, który rządzisz harmonią dźwięków i barwą kwiatów, usłysz dziś moją prośbę. Przybywam przed Twe oblicze w pokorze i czystości, by przyjąć Twoją wolę. Oczyściłem swe ciało i duszę, by być godnym Twojej obecności, by usłyszeć Twoje słowa i ujrzeć Twoje wizje.

Sięgnął do leżącego obok kosza i zaczął wrzucać kwiaty do najbliższej kadzielnicy.

-Xochipilli, który widzi każdy kwiat i słyszy każdą melodię, objaw mi dziś swoje pragnienie. Prowadź mnie, abym mógł spełnić Twą wolę. Przedstaw mi jasno, jaką przyszłość przewidziałeś dla Tlacotzina, wybranego przez Ciebie młodzieńca. Pokaż mi, o Panie, czy ma on pozostać na tej ziemi, przynosząc nowe życie, czy też jego serce ma rozkwitnąć w ofierze na Twoim ołtarzu.

Wzniósł ręce ku posągowi i głęboko patrzył w kamienne oczy bóstwa.

-Niech wizja, którą mi ześlesz, będzie czysta jak źródło, jasna jak słońce i mocna jak Twoja wola. Niech moje oczy zobaczą prawdę, a moje serce przyjmie Twoje wskazówki.

Wziął pełne garści kwiatów z koszy, a muzycy zaczęli grać coraz żywszą melodię gdy kwiaty rozpoczęły swą drogę do ognia kadzielnicy, aby zostać ofiarowa Xochipilli

-O wielki Xochipilli, Panie piękna, muzyki i miłości, oddaję się Twojej mądrości. Niechaj Twoje światło rozproszy wszelkie wątpliwości i niech Twoja moc spłynie na nas wszystkich, przynosząc urodzaj i odrodzenie.

Ostatnie kwiaty znalazły swe miejsce w kadzielnicy. Muzycy grali naprawdę intensywnie. Patrzył na niewielką miseczkę z Peyote.

-Tak jak kwiaty rozkwitają pod Twoim spojrzeniem, niech i moja dusza rozkwitnie zrozumieniem Twej woli.

Podniósł miseczkę.

Przez moment przeszły go wątpliwości, co jeśli nie otrzyma odpowiedzi? Powinien pozwolić działać Itzcoalrowi, czy zdać się na wolę rady. Co jeśli otrzyma odpowiedź, której tak bardzo się boi? 

Na odwrót było już za późno w momencie gdy zdradzały radzie istnienie Tlacotzina i sen z nim związany.

-Xochipilli, prowadź mnie w tym świętym rytuale.

Wypił peyote jednym spokojnym ruchem z namaszczeniem.

W momencie gdy opróżnił czarkę, kolory zaczęły się wyostrzać i rozmywać, a dym z kadzideł tworzył wir, a potem wizja go pochłonęła.

Pierwszą rzeczą, jaką doświadczył, był głuchy dźwięk. Nie był to jednak odgłos bębna. Rozchodzące się dudnienie było martwe. Nie niosło w sobie żadnej radości. Tylko smutek i pustkę.

Gdy otworzył oczy, ogarnął go przemożny smutek. Świat był szary, jakby zbudowany z popiołu. Dotknął jednego z najbliższych kwiatów nagietka. W momencie, w którym go dotknął, ten rozsypał się, a na jego palcu pozostała odrobina pyłu. Kwiat, który symbolizował życie i odrodzenie, tak mocno połączony z bogami był marnym prochem. Nie był czymś jeszcze marniejszym…

Spojrzał w bok. Pola uprawne, które powinny obradzać plonami, które nakarmią śmiertelnych, były martwe. Nic na nich nie rosło.

Drzewa były tylko spróchniałymi pniami, pod którymi walały się zgniłe owoce.

Ziemia pod nim zaś była sucha i spękana. Niezdolna do zapewnienia sił nawet jednej kępce trawy.

Niebo zakrywały chmury, panowała ciemność i nie miał pojęcia jak mógł cokolwiek zobaczyć w tym świecie, który był pozbawiony światła. 

Ten świat był martwy. Pozbawiony życia. Pozbawiony nie tylko muzyki, ale jakiegokolwiek dźwięku. Nic nie mogło tu istnieć. Nawet Mictlan, kraina umarłych nie mogła być tak martwa.

Śmierć słońca. Ten świat był martwy. 

Czy istniał choć jeden sposób, by zwrócić życie tej umarłej krainie?

W tym momencie zobaczył Tlazcotlina. Był tutaj, lecz zdawał się go nie widzieć ani nie słyszeć. Spojrzał w dół. Smutny, że ktoś tak dobry jak on musi oglądać coś tak okropnego jak ten martwy świat. 

Wtedy dostrzegł coś wspaniałego. Wokół stóp młodzieńca wyrastała trawa. Tam, gdzie stąpał, tworzyło się życie. Było tak jak myślał w Tlacotzinie jest wielka moc.

Gdy jednak chłopak zrobił krok naprzód, jego nadzieje została zmiażdżona. Gdy tylko stopa młodzieńca podniosła się z ziemi, świeża soczysta trawa, która wyrosła pod jego stopami zaczęła usychać, aż w końcu obróciła się w proch, jak reszta tej nieszczęsnej krainy.

Tlacotzin miał w sobie wielką moc, ale nie był w stanie sprowadzić do tej krainy życia dłużej niż na niewielką chwilę. Nie mógł pomóc temu światu. Pomimo swojej dobroci był za słaby, by móc uratować ten świat.

Wtedy w oddali pojawiła się piramida. Znał ją. Jak mógł jej nie znać. To była piramida Xochipilli, na której służył swemu bogu. Świątynia była udekorowana kwiatami jak na wielkie święto. Z budynku zdawała się dochodzić muzyka. Zdawało się to być jedyne miejsce, gdzie istnieje życie i kolory i szczęście w tym świecie.
Cuauhtli patrzył i widział. Ze świątyni wychodziły pasma energii, które dawały życie. W budowli łączącej tak świat bogów i ludzi tkwiła moc, ale nawet ona nia mogła dać, życia tej krainie dłużej niż na chwilę.

W tym w chmurze kwiatów i przy akompaniamencie muzyki nad piramidą pojawił się Xochipilli. 

Od piramidy do stóp Tlacotzina, pojawiła się brukowana droga. Kolor zachowywała tylko w pobliżu piramidy. Im dalej tym kamienie stawały się popękane, zniszczone. Nawet na kamienie powstałe ze świętej budowli ta bezlitosna pustka miała zgubny wpływ.

Bóg wyciągnął rękę do Tlacotzina wzywając go do siebie.

Tlacotzin ruszył z pokorą w stronę piramidy. Kamienie, po których stąpał, na chwilę odzyskiwały swój kolor i całość, by po chwili ponownie stać się zniszczonymi i szarymi.

Gdy młodzieniec wspiął się na szczyt piramidy, pokłonił się bogu i zaczął grać na flecie. Kwiaty datury zaczęły wypływać z fletu Tlacotzina i w pięknym wirze unosić się do boga. Datura kwiat tak silnie łączący się z muzyką zarówno w symbolice jak i w swym kształcie.

Piramida zaczęła tworzyć życie, lecz pustka spychała je z powrotem do piramidy. Nawet tak piękna muzyka nie miała dostatecznie wielkiej mocy, aby odrodzić życie.

W tym momencie w każdym z rogów placu na piramidzie pojawił się wielki kwiat Hibiskusa. Kwiatu, który symbolizuje piękno, radość i żywiołowość. Z każdego z nich zaś wynurzyłą się akolitka. Znał je, to były dziewczęta, które przyciąga muzyka Tlacotzina.

Akolitki zaczęły tańczyć w rytm muzyki wygrywanej na flecie przez Tlacotzina. Każdy ich ruch wzbijał w górę i dołączały do kwiatów z fletów Tlacotzina, które wzlatywały do Boga. 

Chociaż życie sięgało jeszcze dalej, zaraz było spychane. Bezwzględna pustka pozostawała nieustępliwa jak głaz, nie chcąc ustąpić miejsca życiu.

W tym właśnie momencie pojawiło się łoże zrobione z kwiatów callianderii. Kwiatu tak delikatnego i puszystego. Symbol płodności.

Tlacotzin i dziewczęta weszli na kwieciste łoże i zaczęli się na nim do siebie zbliżać, oddając się współżyciu. Każdy ich ruch, każda pieszczota, każde czułe słowo, każde westchnienie wysyłała ku bogu kwiaty Calliandri.

Tyle silnych symboli i mocy zebrało się na szczycie tej piramidy. 

Radość, piękno, elegancja, muzyka, płodność, ale nawet one nie wystarczały, aby przywrócić temu światu trwałe życie.

Zaczął tracić nadzieję. Czy istniało cokolwiek, co mogłoby pomóc temu światu? Coś, co mogłoby go uleczyć z pustki, która go tak okrutnie skaziła?

Z podłogi świątyni wyrósł na nim kamień ofiarny ozdobiony daturami, hibiskusami i calliandrami. Tlacotzin podszedł do niego i się na nim położył.

Wtedy stało się coś, czego tak bardzo się obawiał.

Z piersi Tlacotzina trysnęła krew, która zaczęła spływać po kamieniu ofiarnym. Na jego ranie wyrósł ogromny świecący się złotym światłem kwiat nagietka. Na kolumnie dymu wśród wiru datur, hibiskusów i lilii wzniósł się do Xochipilli.

Gdy tylko bóg go otrzymał, ogromna fala życia rozeszła się z piramidy.

Ciemność, szarość, cisza i śmierć ustąpiły.

Pojawiło się światło, kolory, muzyka i życie.

Trawa zaczęła wyrastać soczysta i zielona pokryta kwiatami.  Drzewa dotychczas suche odzyskały życie. Ich gałęzie wypuściły zielone kwiaty i liście. Z ich kwiatów zaś powstały owoce w takiej obfitości, że gałęzie uginały się pod ich ciężarem. 

Pola uprawne dawniej pełne pyłu wydawały obfity plot. Kukurydza pięła się wysoko, a jej kolby były pełne ziaren. Piękne kwiaty amarantusa falowały na wietrze, prezentując obfitość swoich ziaren. Wielkie dorodne dynie leżące na polach, aż się zastanawiał, jak mogły wyrosnąć takie wielkie. Ku niebu pięły się wielkie pnącza, a na nich wyrastały wielkie strąki fasoli i kolorowe papryczki. Do tego pomidory mięsiste i soczyste. 

Życie powróciło do tej krainy w pełni. Jakże wielka było jego obfitość.

Do jego uszu dotarła muzyka tak piękna, że łzy napłynęły do jego oczu. 

Czuł każdą cząstkę radości, piękna i życia tej odrodzonej krainy.

Obrócił się w stronę Tlocotzina, który leżał na ołtarzu.

Mógł przysiąc, że nie jest martwy, on tylko śpi.

Podszedł bliżej. Był przekonany, że zaraz się obudzi. Tak bardzo chciał mu pokazać to piękno. Któż nie zasłużył na to, by się nim cieszyć, jak nie on.

Gdy podszedł bliżej, chłopiec zmienił się w motyla i uleciał ku bogu. Patrzył, płacząc niezmiernie smutny, że traci tak wspaniałą osobę.

-Xochipilli Panie Kwiatów Muzyki i Radości. Czemu mnie tak doświadczasz?

Prosił o jasną odpowiedź na swoje pytanie. Otrzymał ją, jeszcze jaśniejszą niż się spodziewał. Wiedział czego oczekuje Xochipilli i jaka jest stawka.

Tlacotzin był wyjątkowym młodzieńcem, o niezwykłej sile. Jednak sam nie mógł zapewnić światu potrzebnej energii. Tylko ofiara z jego serca miała dostateczną moc, by dać światu moc, która zapewni mu dalsze życie, a tym, kto pozbawi życia osobę o tak dobrym sercu… będzie najwyższy kapłan… on sam. Miał zabić chłopca, który był dla niego jak syn, by zapewnić światu przetrwanie.

Płakał rzewnymi łzami. 

-Panie… jak mam żyć po czymś takim? Po co mam żyć?

W tym momencie łona akolitek płaczących równie mocno jak on zalśniły światłem i wykwitły na nich kwiaty lotosu. Symbol nowego życia.

Pokłonił się bogu, nie przestając płakać.

Myślał, że łzy przesłaniają mu widok, ale to świat się rozmywał. Do jego uszu napłynęła muzyka jego akolitów. Do nosa wrócił zapach kadzidła. 

Wizja się skończyła.

Szybko chwycił za papier, aby zapisać wizje. Nie zamierzał pominąć żadnego szczegółu.


***


Cuauhtli szedł w stronę ogrodów. Szedł jak zwykle. Jak przystało na arcykapłana, prosto patrząc przed siebie. Jednak były to tylko pozory. Maska, która skrywała jego prawdziwe uczucia.

Szedł w stronę ogrodu. Tam powinien znaleźć Tlacotzina.

Każdy jego krok był niezwykle ciężki. Jakby nosił na plecach ogromny głaz.

Jak bardzo pragnął zapaść się w siebie, albo lepiej, żeby wrota do Mictlan odtworzyły się teraz pod nim i pochłonęła go kraina umarłych.

Wtedy nie musiałby się z tym mierzyć. 

Doskonale wiedział, że jednak musi. 

W końcu dotarł do ogrodu. Tam zobaczył Tlacotzina. Otaczały go akolitki i był z nimi Itzcoatl. Byli tacy szczęśliwi i spokojni. Młodzieniec wyciągnął swój flet i zaczął na nim grać. Do jego uszu dobiegła wspaniałą muzyka. Czuł, jak do jego oczu napływają łzy. To była taka piękna scena. Nie chciał jej zakłócać, czy on, który przynosi takie okropne wieści, ma do tego prawo? Chciał zniknąć, być równie niezauważalny jak powietrze. Nagle muzyka umilkła.

Spojrzał w przód.

Tlazcotlin do niego machał.

To było jeszcze bardziej bolesne. Otrzymuje taką życzliwość od osoby, którą ma własnoręcznie zabić. Od osoby. która w pełni zasługuje na życie.

Ruszył naprzód. Czuł, jakby ciągnął za sobą ogromny głaz. Pragnął być jak kamienie, po których stąpa, zimny i niewzruszony. Może byłoby mu łatwiej.

-Arcykapłanie… Coś się stało?

Gdy do nich podszedł, wydawali się zdziwieni. Starał się nic po sobie nie poznać, ale coś musiała go zdradzić.

-Chodź ze mną Tlacotzinie, jest coś, co muszę ci powiedzieć. Wy też dziewczęta, was też to dotyczy.

Tlacotzin wstał i poszedł za nim ze spokojem na twarzy, dziewczęta również, choć wyraźnie zmieszane. Za nimi podążał Itzcoatl. Na jego twarzy malowała się determinacja. Kapłan go nie zaprosił, ale postanowił też nie odsyłać.

Wkrótce dotarli do komnaty, w której przyjmowana ważnych gości.

Kapłan usiadł pod ścianą ozdobioną malowidłami, a przed nim siedziała szóstka młodych ludzi. Musi im to powiedzieć… jak bardzo nie chce tego robić.

-Jak zapewne wiecie, na kilka dni odizolowałem się od wszystkich. Uczyniłem to, by przygotować się do rytuału pytania. Chciałem, aby Xochipilli wskazał mi to, czego dokładnie pragnie w święto kwiatów. Dziś odprawiłem rytuał i otrzymałem odpowiedź.

Spuścił wzrok.

-Właśnie o tej wizji chce z wami porozmawiać

Wszyscy prócz Tlacotzina patrzyli po sobie. Tylko on patrzył wprost na kapłana i spokojnie zapytał. 

-Chodzi o to, że mam zostać złożony w ofierze?

W tym momencie wszyscy oddali się bezgranicznym zdziwieniu i zapadła cisza.

Przerwał ją Itzcoatl.

-Tlacotzin, chyba coś ci się pomyliło. Rozmawiałem z kapłanem, nie ma nic, co wskazywałoby na taką ofiarę.

-Właśnie, lepiej poczekajmy na to co powie kapłan.

Akolitki dołączyły do Itzcoatla. Nie mógł ich za to winić. Zresztą…

-Nenetzi, pamiętasz moment, w którym zwróciłaś mi amulet mojej matki?

Dziewczyna pokiwała głową. 

-Wtedy miałem wizje. Widziałem moją matkę w ogrodzie wypełnionym kwiatami i muzyką. Mówiła, że mnie oczekują. Następnie ze smutkiem dotknęła mojego serca.

Tlacotzin zaś dotknął swojego amuletu i spojrzał na niego.

-Wtedy zacząłem coś podejrzewać, teraz gdy zobaczyłem Cuauhtli w takim stanie miałem pewność.

Spojrzał na niego. Spokojnie. Beż żalu. Bez gniewu. Na jego twarzy była tylko spokojna akceptacja. Tlatotzin nazwał go po imieniu, nie po jego pozycji. Zwrócił się do niego jak do ojca…

-Zachowajcie spokój i słuchajcie. Opowiem wam, co widziałem.

Zaczął im, opowiadać co widział. O martwym świecie, pozbawionym słońca i życia, który był właściwie tylko jedną wielką pustynią pokrytą popiołem. Obserwował ich gdy mówił. Na razie słuchali skupieni.

Następnie opisał im pojawienie się Tlacotzina i o tym, że był w stanie dać temu martwemu życie, ale tylko na chwile. 

Kolejno opisywał pojawienie się piramidy i wezwanie przez Xochipilli. 

Cała szóstka słuchała z wielkim skupieniem.

Opisywał muzykę Tlocotzina. Była w jej moc, ale zbyt mała, by dać temu światu trwałe życie.

Następnie opisał pojawienie się akolitek i ich taniec do muzyki Tlacotzina. Dziewczyny najpierw spojrzały po sobie, a potem na młodego muzyka. Widać żadne z nich nie chciało lub nie mogło dopuścić do siebie myśli o jego stracie.

Następnie opisał im rytualne współżycie.

Tlacotzin całkiem się zarumienił. Dziewczęta spojrzały po sobie, a potem na Tlocotzina. Bez wątpienia nie miały nic przeciwko, by z nim to zrobić. Itzcoatl patrzył na swojego przyjaciela, jakby już składał mu gratulacje.

Chciał, aby na tym się skończyło, ale musiał ruszyć dalej, jednak Tlazcotlin go uprzedził.

-Ale to i tak nie wystarczyło, aby przywrócić światu życie?

Cuauhtli nic nie odpowiedział. Tylko lekko pokiwał głową.

Młodzieniec dotknął swojej klatki piersiowej.

-Tylko moje serce mogło zapewnić temu światu życie.

Dziewczęta i młody szlachcic już chciały coś powiedzieć, ale zatrzymali się gdy spojrzeli na kapłana. Płakał. Płakał rzewnymi łzami. Płakał równie mocno jak podczas wizji, jeśli nie mocniej. 

Widząc to, wszyscy wiedzieli, że Tlacotzin się nie myli, a kapłan nie kłamie.

Patrzyli na to ze zgrozą. Kapłan pogrążający się w rozpaczy, a ich przyjaciel miał na twarzy wymalowaną akceptacje, jakby już pogodził się z tym, że umrze.

-Pozostało jeszcze jedno. Dziewczęta posłuchajcie…

Gdy powiedział im o kwiatach lotosu na ich łonach. Zakryła usta dłońmi. Ich spojrzenie wędrowało między nimi samymi, a Tlocotzinem, by ostatecznie spocząć na kapłanie.

-Przepraszam. Przepraszam, że przynoszę wam te okropne wieści.

Cuauhtli rozpłakał się na dobre.

-Do ostatniej chwili miałem nadzieje, że Tlazcotlin pozostanie z nami…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dolina Jaguarów. Rozdział 13

Dolina Jaguarów Rozdział 13: Z woli bogów Fanfic Ranma 1/2 Mieszkańcy miasta zgromadzili się przed pałacem. Wśród tłumu rozchodziły się dysk...