Następnego dnia kapłan rozpoczął próby. Miały one na celu ukazanie charakteru młodzieńca i ukazaniu jego połączenia z Xochipilli. Młodzieniec nie wiedział jednak, że to są próby. Kapłan chciał, aby Tlazcotzin zachowywał się jak najbardziej naturalnie i spokojnie. Choćby i po to, by oszczędzić mu presji.
Zresztą kto wpadłby na to, że pomaganie w świątynnym ogrodzie, tworzenie wieńców z kwiatów, sprzątanie świątyni, czy pomoc w rytuałach to próby mające określić czy dana osoba jest dość blisko bogom?
Cauthli zakończył poranne rytuały udał się do ogrodów świątynnych by jak Tlacotzin radzi sobie z pracą.
Gdy był w drodzę do ogrodów usłyszał gwar przy świątynnej bramie, gdy podszedł do bramy, zobaczył młodego mężczyznę w płaszczu i przepasce biodrowej ozdobione geometrycznymi wzorami. Na sobie miał też biżuterie ze złota i jadeitu. Całość przedstawiało sobą młodego szlachcica.
Gdy podszedł bliżej, usłyszał rozmowy.
-Nie ważne, że jesteś uczniem Calmecac i do jakiego rodu należysz, nie możesz wejść na teren świątyni od, tak.
-Jestem tu, bo popełniono poważną pomyłkę!
Ciężko westchnął. Musi przełożyć spotkanie z Tlacotzinem. Obowiązek w pierwszej kolejności.
-Co to za pomyłka? Powiedz coś więcej.
-Arcykapłan.
Młody szlachcic początkowo wyrażał szok, ale jednak po chwili się uśmiechnął.
-Czcigodny arcykapłanie, chce zgłosić, że wczoraj świątynia Xochipilli dokonała bezprawnego aresztowania.
Bezprawne aresztowanie? Wczoraj kojarzył tylko dwa aresztowania. Kupca i tego kojota właściciela tej drewnianej parodii domu, w którym mieszkał Tlacotzin. Możliwe jest jednak, że ktoś związany ze świątynią nadużył swojej władzy. Trzeba to było przynajmniej sprawdzić.
-Kogo i w jakich okolicznościach aresztowano?
-Aresztowano młodego muzyka o imieniu Tlacotzin.
Słysząc to, szerzej otworzył oczy.
-Możesz opisać mi zdarzenie i skąd o tym wiesz?
Dowiedziałem się o tym od mojej służącej. Przedwczoraj wydałem małe przyjęcie dla Tlacotzina. Wczoraj musiałem wyjechać z miasta, więc wysłałem służąca, która mieszka niedaleko, by sprawdziła, czy u niego wszystko w porządku. Gdy wróciłem, opowiedziała mi, jak widziała jak kapłan aresztował Tlacotzina I właściciela domu, w którym mieszka. Mówiła, że sprawa dotyczyła kradzieży jakiegoś amuletu.
Kapłan westchnął. Czyli doszło do nieporozumienia.
-Jak masz na imię?
-Jestem Itzcoatl.
-Itzcoatl, doszło do nieporozumienia. Tlacotzin naprawdę jest tu w świątyni, ale nie jest aresztowany, ani o nic oskarżony. Poprosiłem go by został z nami do święta Xochilhuitl i nam pomagał.
-Więc mogę z nim porozmawiać?
Spojrzał mu w oczy. Znał ten rodzaj uporu.
-Tlacotzin teraz pracuje w ogrodzie, jednak krótka rozmowa nie powinna mu przeszkodzić.
Gestem nakazał strażnikom rozstąpienie się. Następnie zaczął prowadzić młodego szlachcica do ogrodu.
Musiał przyznać, że los go zaskoczył. Nie spodziewał się, że przyjaciel Tlacotzina będzie szlachcicem. Jednak nasuwało mu to sporo pytań. Może będzie miał okazję je zadać.
Gdy doszedł do ogrodu, zatrzymał się. Tlacotzin pracował w ogrodzie, pilnie pielęgnując kwiaty z uśmiechem na ustach. Młodzieniec zdawał się tu idealnie pasować. Wydawał się taki spokojny i szczęśliwy. Choć była jedna, a właściwie cztery rzeczy, które go rozpraszały.
Akolitki wróciły. Zawsze te cztery dziewczęta: Meya, Izel, Xilonen i Nenetzi. . Uśmiechały i wdzięczyły się do niego wręcz tańcząc wokół niego jak motyle wokół kwiatów.
-Pomożemy ci.
-Dziękuje, ale kapłani oczekują, że ja to zrobię.
Uśmiechał się do nich tak promiennie jak samo słońce.
-Dziewczęta…
-Ołtarz czysty. Dziedziniec zamieciony. Kadzidło gotowe. Czekamy jeszcze na kwiaty.
Dziewczęta czwórka posłała kapłanowi jasny uśmiech, w którym wyczytał, że dziewczęta są pewne, że tym razem nie będzie mógł im przeszkodzić. Małe caniary. Nieźle to obmyśliły. Ani on, ani one nie składały ślubów czystości. Kapłan widział, że ciągnie je do młodzieńca. Tlacotzin chyba też to musiał rozumieć. Gdyż się do nich uśmiechnął zarumieniony. Na ten uśmiech dziewczęta powoli do niego podchodziły, jak motyle podlatywały do kwiatów skuszone nektarem. Xilonen uklęknęła obok niego, posyłając mu promienny uśmiech. Dziewczęta zdawały się zupełnie ignorować jego i Itzcoatla. Wydawało się, że w tej chwili interesuje je tylko młody chłopiec przed nimi.
Może nie musi się bać rytuału pytania. Może Xochipilli chce by ten strudzony życiem młodzieniec, osiadł tu i zaczął nowe życie jako jego sługa?
-Tlacotzin…
-Itzcoatl? Co tu robisz, nie powinieneś mieć zajęć w Calmecac?
Miał mieć zajęcia w szkole? Z drugiej strony go rozumiał…
Rozumiał też dziewczęta, które rzuciły mu ostre spojrzenie.
-Tlacotzin nie wiem, za co zostałeś aresztowany, ale ci pomogę. Daję słowo ten głupiec, który cię oskarżył, pożałuje tego.
-Aresztowany? Za co?
-Moja służąca widziała, jak straże zaciągnęły cię do świątyni, a… tego kojota zaciągnęły do pałacu. Podobno w grę wchodzi jakiś amulet.
-Itzocoalt, uspokój się. Nie jestem aresztowany.
-Ale…
-To właściciel mieszkania ukradł mój amulet. Kapłan go aresztował za to. Nenetzi zaś udało się go odzyskać.
Pokazał mu amulet po swojej matce, który nosił na szyi.
-Więc co tu robisz?
-Pamiętasz tę imprezę, którą zorganizowałeś dla mnie po tym jak dziewczyna mnie rzuciła.
-Tak.
-Gdy wyszedłem byłem tak…, że zamiast do domu dotarłem w okolice świątyni i zasnąłem na bruku. Kapłan mnie tam znalazł i się mną zajął.
Izel uklękła obok niego i objęła go.
-Ponieważ pięknie gra na flecie, kapłan poprosił, aby został z nami aż do święta kwiatów i pulke.
-I to wszystko?
W tym momencie dziewczęta zaczęły chichotać jak trzpiotki, Tlacotzin zasłonił usta dłonią, a kapłan musiał zacisnąć usta, by samemu się nie roześmiać. Itzcoalt zrobił taką głupią minę…
-Zaraz kiedy zrobiłeś się taki popularny?
-Itzocoalt, jak widzisz twojemu przyjacielowi, nic nie jest. Chwileczke, masz akurat teraz zajęcia w Calmecac? Choć napiszę ci usprawiedliwienie.
Młody szlachcic spojrzał na niego, ostrym wzrokiem węża gotowego do ataku.
-Tak arcykapłanie poproszę. Musimy też porozmawiać.
***
W komnacie znajdowali się Cuauhtli i Itzcoalt znajdowali się w kamiennej komnacie w rezydencji z dala od ogrodu.
Kapłan stał przy oknie, wpatrując się dal, za nim stał młodzieniec z zaciśniętą pięścią.
-Arcykapłanie! Nie zamglisz mi oczu.
-O czym mówisz?
-Niech kapłan nie udaje. Planuje kapłan złożyć Tlacotzina w ofierze.
Odwrócił się do niego. Młody szlachcic celował w niego oskarżycielsko palcem.
-Skąd ten pomysł?
-Po pierwsze Tlacotzin coś ukrywał, gdy mówił o znalezieniu w okolicach świątyni. Widziałem wyraźnie, że wtedy na chwilę odwrócił wzrok.
Cuauhtli pomyślał, że jednak się nie pomylił. Też wydawało mu się, że młodzieniec odwraca wzrok gdy mówi o tym jak go znalazł w świątyni. Do tego powiedział to wszystko bardzo ogólnie.
-Po drugie, kapłan nie zajmowałby się tym tak skrupulatnie i szybko gdyby nie chodziło o coś większego.
Następnie szeroko otworzył ramiona jakby miał zaraz powiedzieć coś oczywistego
-Poza tym on nie jest gotowy.
-Skąd niby wiesz, że nie jest gotowy?
W ramach odpowiedzi młodzieniec odwrócił głowę w bok i pokazał zwisającą z tyłu kępkę włosów. Tlacotzin też taką miał. Zgodnie z tradycją gdy chłopiec osiąga pewien wiek i rozpoczynał naukę w szkole i jego włosy zbiera się w tego rodzaju kitkę. Stanowi to symbol okresu przejściowego, od dziecka do mężczyzny, który przyniesie kwiat, czyli jeńca na ofiarę dla bogów. Kitka była wyraźnym znakiem, że nie przynieśli jeszcze jeńca na ofiarę. Choć mogli wydawać się dorośli, formalnie byli jeszcze dziećmi.
-To nie jest symbol braku gotowości, lecz młodości, niewinności i potencjału.
-Mimo wszystko…
Już miał zacząć gdy nagle się cofnął…
Kapłan zrobił to czego nie robił od wielu, wielu lat. Sięgnął do tych pokładów swojej woli, które schował głęboko w sobie dziesiątki lat temu. Nie ruszył się z miejsca, nie kiwnął nawet palcem, ale to wystarczyło, aby wywrzeć ogromną presję na młodym szlachcicu.
-Itzcoalt czy wiesz, czym są wojny kwiatów?
-To nie ma z tym…
-Odpowiedz.
Presja, jaką odczuł, skłoniła go do zaniechania oporu i odpowiedzania.
-Wojna kwiatów to zorganizowana przez miasta-państwa bitwa. Nie ma na celu wymuszenia trybutu, ani aneksji terytorium. Celem jest zdobycie jeńców na ofiary dla bogów.
-Jaka jest symbolika kwiatów?
-Kwiaty składa się w ofierze bogom. Symbolizują życie, piękno i świętość.
-I?
-Wiążą się z poezją i sztuką, co podkreśla rytualny charakter tych wojen.
Kapłan uśmiechnął się do niego.
-Dobrze się uczyłeś w Calmecac. Jednak nie nauczono cię o jednym. Nikogo tego nie uczą.
Spojrzał na niego. Czuł jak, wylewa się z niego jego mroczna przeszłość.
-Nie nauczyli cię o okrucieństwie wojny.
Młodzieniec spojrzał na niego zdziwiony.
-Jesteś młody. W twoim umyśle wojna kojarzy ci się z chwałą. Marzysz o chwili, gdy pojmiesz swojego pierwszego jeńca i będziesz mógł uroczyście obciąć swoją kitkę. Jednak to będzie dopiero początek. Staniesz się wielkim wojownikiem, o twoich czynach opowiadać legendy. Może po prostu będziesz wiernym wojownikiem bogów. Może będziesz kimś, kto zacznie tak swoją karierę i będzie zarabiać setki nasion kakao dziennie. Każdy młodzieniec przed pierwszą walką tak myśli. Młody, ambitny, wypełniony marzeniami i zapalczywy.
Młodzieniec spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.
-Jednak nie jesteś w tym osamotniony. Takie marzenia ma każdy. Każdy. Ty. Twoi towarzysze. I wrogowie, z którymi będziesz walczył. Nawet jeniec, którego byś złapał.
Itzcoalt już miał coś powiedzieć, ale kapłan kontynuował.
-Wiem to, bo też taki byłem, gdy nosiłem własną kitkę. Młody butny akolita, który ledwie ukończył Calmecac. Idący w swój pierwszy bój, przepełniony marzeniami o chwale.
Spojrzał na niego z odległym smutkiem w oczach.
-Moja pierwsza bitwa była jak dzban lodowatej wody. Brutalna walka wręcz. Każdy pragnął zdobyć jeńca i nikt nie planował się nim stać. Bezwzględna wymiana ciosów. Pamiętał mojego przyjaciela z Calmecac, który zapędził się za chwałą i został złapany, a ja nie mogłem mu pomóc. Pamiętam kolegów, którzy padli martwi. Pamiętam mojego pierwszego jeńca i prośbę o litość w jego oczach.
Spojrzał młodzieńcowi prosto w oczy.
-Rozumiesz Itzcoalcie? Wojna to nie chwała. Ona jest tylko na wierzchu. Pod nią jest brutalność, śmierć i cierpienie. To okrutne. Nawet jeśli ma to służyć wyższemu celowi. Jaki to cel?
Przez jakiś czas milczał, ale kapłan spokojnie czekał, wpatrując się w niego.
-Bogowie sprowadzają życie do naszego świata. Jednak to ich wyczerpuje i potrzebują energii, którą czerpią z krwi, jaką im ofiarujemy. Jeśli tej krwi zabraknie, słońce umrze, a nasz świat ulegnie zagładzie.
-Dobrze.
Chciał coś powiedzieć, ale go powstrzymał.
-Nawet bycie kapłanem nie jest proste. Od ponad dziesięciu lat odpowiadam za to kto powinien położyć się na kamieniu ofiarnym, a kto nie. Pamiętam wiele twarzy. Te, które patrzyła na mnie ze strachem, z gniewem, ze smutkiem, z gotowością, z wiarą. Pamiętam też tych, którzy położyli się na ołtarzu. Ich strach, cierpienie, ból, łzy, krzyki…
Przerwał na chwilę.
-Gdzie w tym morzu cierpienia jest chwała?
-A Tlacotzin? On nie jest wojownikiem. To muzyk. Nigdy nawet nie uczestniczył w przygotowaniach do wojny kwiatów.
Cuauhtli Spojrzał na niego. W jego oczach powiał się głębszy smutek.
-Itzcoatl, jak myślisz co Tlacotzin przed tobą ukrywał?
Patrzył na niego zmieszany.
-Nie znalazłem Tlacotzina gdzieś po prostu na terenie świątyni. Znalazłem go leżącego na schodach świątyni z jego fletem i zapachem pulke. Na miejsce zaś przybyłem wiedziony snem o tym, że to, czego Xochipilli pożąda, znajduje się na schodach jego świątyni i wiąże się z muzyką fletu i pulkę.
Obrócił twarz w jego stronę.
-Rano gdy się przebudził, na prośbę jednej z akolitek zagrał na flecie. Jego melodia była tak piękna, że przyciągnęła do niego akolitki, które słuchały jej jak zaklęte. Sam zresztą widziałeś, jak są nim zauroczone. Jej moc była tak silna, że urzekła nawet wojowników stojących na warcie. Xochipilli mi świadkiem, żyje prawie pięćdziesiąt lat, a nigdy nie słyszałem tak pięknej muzyki.
Pochylił głowę. Jakby czuł się czemuś winny.
-Jest on czysty i pokorny. Wręcz nieskalany. Ma prawdziwie złote serce.
Następnie wzniósł głowę i spojrzał w dal.
-Jednak i przede mną coś ukrywa. Gdy akolitka zwróciła mu amulet i założyła mu go na szyi… nagle stał się zupełnie nieobecny. Jestem pewien, że doznał wizji, ale nie wiem jakiej, gdyż mi nie powiedział. Nie był gotów by o tym opowiedzieć, a ja nie naciskałem. Jestem pewny, że wkrótce sam opowie o tej wizji.
Spuścił głowę i spochmurniał.
-Nie ma drugiego tak czystego i idealnego serca. Serca tak pięknego, że swym pięknem i blaskiem może dorównywać pierwszym promieniom wschodzącego słońca.
Itzcoatl uklęknął przed
-Arcykapłanie, przyznaje, wszystkie te omeny są potężne, ale żaden z nich nie mówi, że Tlacotzin ma zostać złożony w ofierze. Jestem pewien, że ktoś o tak wspaniałym talencie muzycznym byłby idealnym sługą w świątyni. Sam arcykapłan widział jak dobrze sobie radzi.
Spojrzał na niego z bezmiernym smutkiem.
-Itzcoatlu to życzeniowe myślenie.
Po policzku pociekła mu łza.
-Rozumiem cię, bo to jest też moje życzenie. Nic nie uratowałoby mojego serca bardziej niż to by Tlazcotlin został w świątyni jako święty muzyk. Nie miałbym też nic gdyby te cztery akolitki zostały jego żonami i urodziły jego dzieci.
Czuł, że płacze rzewnymi łzami.
-Czy możesz to sobie wyobrazić. Tlazcotlin i jego żony wraz z dziećmi w świątynnym ogrodzie zbierają kwiaty, uczą się muzyki…
-Możemy to zrealizować. Jest to na wyciągnięcie ręki. Powiemy radzie…
-Nie młodzieńcze. Rada wie już o Tlazcotlinie i zna wartość jego serca dla bogów.
-Mogę…
-Nie, nie możesz. Nic nie zdziałasz, a tylko narazisz się na gniew rady. Możemy, a właściwie ja mogę zrobić tylko jedno.
-Co takiego?
-Rytuał pytania. Poprosze Xochipilli o wizje dotyczącą przyszłości Tlacotzina. Od tej odpowiedzi będzie wszystko zależeć.
Ruszył do stołu.
-Napiszę ci usprawiedliwienie do Calmecac.
Po chwili wręczył mu kawałek papieru.
-Cała ta rozmowa ma zostać między nami. Nie wolno ci o niej nikomu powiedzieć. Zwłaszcza Tlacotzinowi. Nie chcę na nim wywierać presji.
Następnie znów uwolnił swoją wolę wojownika.
-Jeśli złamiesz to polecenie, wyciągnie wobec ciebie naprawdę przykre konsekwencje.
-Zrozumiałem arcykapłanie.
Itzcoatl wyszedł z komnaty, ciężkim krokiem jakby nosił na plecach ciężki kamień. Kapłan po chwili podszedł do kamiennego okna.
Nie powiedział mu jednej rzeczy.
Bał się.
Naprawdę się bał tego rytuału.
Jeśli jego życzenie się spełni Tlocotzin stanie się częścią świątyni
Jeśli jednak stanie się to, czego najbardziej się boi, będzie musiał osobiście własnymi rękami odebrać mu życie i ofiarować serce bogom.
Spojrzał w dół, trzymając się za własne dłonie. Pozwolił łzą lecieć. Nikt go nie widział. Chciał przez to usunąć, choć odrobinę ciężaru ze swojego serca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz