Po chwili kapłan wraz z młodzieńcem i swoją eskortą liczącą ponad dziesięciu elitarnych wojowników maszerował do domu Tlacotzina. Murowane kamienne posiadłości i wielkie domy w centrum miasta już dawno zostały za nimi i teraz maszerowali przez obrzeża miasta. W końcu dotarli na miejsce. Był to murowany dom, wyglądał na solidną konstrukcję.
-Tam wynajmujesz pokój?
Na pytanie kapłana chłopiec pokręcił głową i wskazał na budynek obok domostwa na, który przedtem jego towarzysze nie zwrócili uwagi. Nie wyglądało to jak miejsce, w którym ktoś mógł mieszkać. Przypominało bardziej na szybko skleconą szopę na narzędzia, którą z łatwością mogłaby zniszczyć pierwsza potężniejsza wichura.
-Co chciałeś stamtąd zabrać?
Kapłan aż się zastanawiał, co może cennego kryć się w tej mizernej chatce…
-Amulet Xochipilli, który mam po matce.
-Rozumiem. Idź, my tu poczekamy. Nie chcemy naruszać spokoju okolicy, bardziej niż jest to konieczne.
Kapłan patrzył w plecy oddalającego się chłopaka, gdy do uszu dotarły do niego rozmowa wojowników. Jeden z nich, ten pochodzący z ludu stwierdził, że jego ojciec nie trzymałby w czymś takim nawet indyków. Kapłan po cichu się z tym zgodził. Zastanawiał się, kto niby wynajmuje komuś coś takiego do mieszkania. Chłopak wszedł do swojego mieszkania, o dziwo w umyśle kapłana budził się wyraźny sprzeciw połączony z obrzydzeniem którego nie umiał wyjaśnić. Ta rudera nie powinna budzić w nim takich emocji. Z domu wyszła pewna osoba. Pewnie właściciel. Dobrze powinien z nim porozmawiać, najpierw jednak pozwoli chłopcu zabrać amulet. O kojocie mowa. Tlacotzin wybiegł z dom… na zewnątrz, ale coś było nie tak. Miał przerażenie wymalowanie na twarzy. To, co się stało potem wyprowadziłoby z równowagi nawet Xipe Topeca.
-Właścicielu! Zniknął mój medalion po matce.
-Nie zniknął. Sprzedałem go.
Kapłan i wojownicy byli w pewnej odległości, ale mimo wszystko doskonale słyszeli. To, co usłyszeli, spowodowało, że szerzej otworzyli oczy.
-Sprzedałeś, ale…
-Czynsz.
-Przecież zapłaciłem.
Właściciel chwycił chłopaka za gardło i podniósł w górę.
-Cena poszła w górę, a ta twoja gówniana kwiatkowa błyskotka nie wystarczyła, aby opłacić czynsz. Masz donieść resztę, albo wyrzucę cię na zbity pysk i połamie ten twój głupi flet.
Twarz kapłana wykrzywił gniew. Tlacotzin był takim dobrym, a ten kojot traktował go gorzej niż niewolnika-przestępcę. Kątem oka dostrzegł, że nie jest osamotniony w gniewie, jaki się w nim wzburzył. Wojownicy, choć zachowali kamienne twarze, mieli mocno zaciśnięte pięści, a dłonie niektórych wędrowały do broni. Machnął ręką na wojowników by, ruszyli za nim. Nie chciał naruszać spokoju okolicy, ale to, co się tu działo przekraczało wszelkie granice.
-Natychmiast postaw chłopca na ziemi.
Gdy tylko właściciel to usłyszał, rzucił chłopaka brutalnie na ziemię. Chłopiec jedyne co zrobił, to spojrzał w bok zawstydzony.
-Masz z tym jakiś problem? Chcesz oberwać?
Podszedł do niego i spojrzał mu w twarz. Wyzywająco i z groźbą. Ktoś, kto stał obok ,uznałby to za coś, co najmniej szokującego. Plebejusz grozi i naskakuje na kapłana w towarzystwie elitarnych wojowników. Zupełnie jakby nie widział, kim o nich są.
-Co tak zamilkłeś? Gadaj coś, albo ci przywalę.
Zmrużył oczy i ściągnął usta w przypływie oburzenia.
-Naprawdę chce oberwać.
Właściciel już zaczął szykować się do ciosu, ale ktoś był szybszy. Kapitan pierwszy wyprowadził cios, posyłając owego zbira na ziemię jednym ciosem.
-Co ty robisz?
-Jak śmiesz znieważać i podnosić rękę na najwyższego kapłana Xochipilli.
Właściciel spojrzał na nich. na początku wściekły, potem jakby nad czymś myślał, a potem z wyrazem bezgranicznego przerażenia.
Naprawde… dostać w twarz i mieć powiedziane wprost z kim ma się do czynienia, by się tego domyślić. Jak wielkim… grzesznikiem on był…
-Błagam waszą świątobliwość o wybaczenie.
Rozejrzał się chwilę i z drwiącym uśmieszkiem wskazał na Tlacotzina.
-To wszystko jego wina. Zalega z czynszem i opowiada jakieś niestworzone historie. Do tego ranka rozwalił płot i odmawia zapłaty. Przysięgam na Xochipilli, że to, co mówię to prawda.
W tym momencie kapłan podziękował zarówno Xochipilli Opiekunowi Kwiatów jak i Xipe Topecowi Naszemu Panu Obdartemu ze Skóry, że udało mu się zachować spokój.
-Tego ranka Tlacotzin był w mojej posiadłości. Przed dymiącym zwierciadłem nic się nie ukryje.
Kapłan wskazał na leżącego krzywoprzysięzcę.
-Aresztować go! Kapitanie oddeleguj trzech, nie czterech wojowników do eskortowania Tlacotzina do posiadłości świątynnej, niech tam na mnie czeka. Nie martw się o amulet, odzyskam go.
-Dziękuje arcykapłanie.
Cuauhtli, przez chwile patrzył na Tlacotzina odchodzącego w asyście wojowników. Zastanawiał się, jak on mógł to znieść z taką pokorą, skoro on sam niemal nie uniósł się gniewem. To taki dobry chłopak pomyślał. Jego rozważania przerwał jednak pewien dźwięk, który wydał mu się wręcz nieopisanie obrzydliwy.
-Czy jeśli powiem, gdzie jest amulet, będzie w porządku?
Kapłana przeszedł dreszcz obrzydzenia. W cieniu Huehuecoyotla brak skruchy jest cnotą. To było pierwsze, co kapłanowi przyszło na myśl. On był tak zepsuty, że nie ma szans na poprawę.
-Powiedz, gdzie jest amulet.
Każdą cząstkę silnej woli starał się przeznaczyć na kontrolę swojego gniewu. Jednak gniew i obrzydzenie pulsowały w nim tak bardzo, że mógł w każdej chwili sam i przejść do rękoczynów. Miał wielką chęć, by pójść w ślady kapitana i uderzyć tego grzesznika. Jednak był kapłanem. Jego status nie pozwalał mu na takie działanie. Wojownicy jednak nie posiadali takiej cierpliwości jak on. Kilku z nich już nawet machało nerwowo pałkami.
-Mam mu pomóc wasza świątobliwość?
Kapłan powstrzymał wojownika gestem. Przed chwilą to była odpowiedź na próbę ataku, ale teraz gdy był już aresztowany, coś takiego przed doprowadzeniem do więzienia byłoby przekroczeniem uprawnień.
-Wasza świątobliwość…
Kapłan odwrócił się powoli i spokojnie odezwał się do osoby, która go zagadała.
-Słucham.
-Ja wiem, kto ma teraz amulet.
***
Targ miejski tętnił życiem. Każdy z kupców zachwalał swoje towary i przysięgał, że nigdzie nie znajdzie się nic tak dobrego w tej cenie. Słowem dzień jak co dzień na targu.
Arcykapłan Cuauhtli normalnie przyglądłby się temu z uśmiechem, ale niestety nie dziś. Podszedł do wskazanego straganu. Stał za nim kupiec i inna młodsza osoba. Naprawdę uwielbiał takie sytuacje…
-Witam waszą świątobliwość. Jak mogę pomoć waszej świątobliwości? Może nowy amulet?
Kupiec podniósł leżący obok niego medalion. Kapłan rozpoznał na nim symbol Xipe Topeca.
-Coś się stało?
Kupiec musiał zauważyć po samym spojrzeniu, że kapłan jest z czegoś nierad. Kapitan machnął na swoich żołnierzy, a ci pokazali mu właściciela… miejsca, w którym mieszkał Tlacotzin. W czasie drogi sprawiał problemy, a wojownicy nie zawahali się mu przypomnieć, że jest aresztowany.
-Ten człowiek sprzedał ci pewien amulet.
Kupiec zaczął się wyraźnie niepokoić.
-Tak wasza świątobliwość. Amulet Xochipilli z symbolem kwiatu.
-To nam ułatwi sprawę. Amulet pochodził z kradzieży, a tego… człowieka aresztowano za oszustwo, kradzież, szantaż, groźby, napaść, krzywoprzysięstwo, bluźnierstwo i świętokradztwo oraz znieważenie autorytetu.
Kupiec przez chwilę patrzył na nich z wyrazem bezgranicznego zdumienia. W następnej chwili na jego twarzy malowało się takie przerażenie jakby zobaczył przed sobą Mictlantecuhtli we własnej osobie.
-Wasza świątobliwość!!!
Kupiec głęboko się pokłonił i złożył ręce jak do modlitwy, po sekundzie osoba obok niego zrobiła to samo.
-Przysięgam! Nie wiedziałem, że amulet był kradziony!
Kupiec wyraźnie się trząsł. Jak liście na drzewie podczas gwałtownej wichury Kapłan wyciągnął w jego stronę rękę, dając mu do zrozumienia, by oddał amulet.
-Błagam o wybaczenie! Nie mam już amuletu! Sprzedałem go!
Sprzedał amulet? Amulet, który należał do matki Tlacotzina. Amulet z symbolem bóstwa, które wskazało na młodzieńca. To był zły omen.
-Komu sprzedałeś amulet?! Mów natychmiast.
-Młodej dziewczynie! Nie mam pojęcia kim była, ani gdzie ją znaleźć.
Zły znak. Bardzo zły znak. Brak amuletu może źle wpłynąć na chłopca i na cały rytuał. Będzie musiał coś wymyślić, ale najpierw zajmie się tym, co ma przed sobą.
-Jesteś aresztowany pod zarzutem sprzedaży kradzionego przedmiotu. Idziesz z nami.
Kupiec nerwowo wskazał na osobę obok siebie.
-O nic nie jest oskarżony. Może zostać.
-Synu pilnuj straganu, postaram się jak najszybciej wrócić.
Tego dnia kapłan znalazł dwa spektra zła. Grzech czyniony nieświadomie i grzech czyniony ze świadomości i satysfakcją.
Ludzie nieraz czynią zło, nie mając pojęcia, że robią źle. Myślą, że robią to co powinni, a tak naprawdę krzywdzą innych. Czy naprawdę należy ich potępiać za coś, co czynią nieświadomie bez złej woli?
Jednak są też ci, którzy czynią zło świadomie. Ludzie o zepsutych sercach pełnych złej woli. Czy zło czynione w sposób świadomy i celowy, podyktowane złą wolą można w jakikolwiek sposób usprawiedliwić?
-Idziemy do królewskiego pałac.
Miał się dziś spotkać się z radą i rozmówić się o przygotowaniach do święta kwiatów. Jednak spotkanie może przebiec inaczej, niż zakładał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz