środa, 30 października 2024

Melodia Kwiatów i Krwi. Rozdział 24

Melodia Kwiatów i Krwi.
Rozdział 24: Dom ducha opiekuńczego 

Minęła już połowa veitemy. Do święta kwiatów i pulke pozostało dziesięć dni. 
Tlacotzin jak co rano trenował, aby przygotować swoje ciało do rytuału. Wiedział, że pozostało mu tylko niecałe dziesięć dni życia. Obciążało to jego psychikę, ale aby znaleźć tak konieczne ukojenie, wystarczyło spojrzeć na prawe ramię, gdzie miał przewiązane cztery kolorowe szarfy, jakie dostał od dziewczyn podczas duchowych zaręczyn.
Ostatni rok przeżył z sercem obciążonym smutkiem, rozpaczą i pustką. Gdyby nie Itzcoalt… kto wie, co by się z nim stało. No właśnie Itzcoatl. 
-Ciekawe co u niego.
Spojrzał jeszcze raz na wstążki. Meya, Nenetzi, Xilonen i Izel. Kochał je, a dzięki duchowym zaręczynom miał mieć możliwość dosięgnięcia ich nawet po swojej po śmierci. Już sama myśl o dziewczynach była kojąca. Wtedy odezwał się kapitan.
-Dobra młody dość tego biegania. Przerwa.
Tlacotzin usiadł przy kwiatach i spojrzał w bok. Jakoś tak się złożyło, że teraz był przy placu budowy. Budowana kapliczkę dla ducha opiekuńczego. Dla niego. 
Cała konstrukcja była już postawiona. Kamienny budynek był nawet większy niż jego drewniana chatka, ba nawet jakby umieścić tam te jego chatkę nadal byłoby sporo miejsca. Przed nim znajdował się kamień ofiarny. Wszystko to znajdowało się na kamiennym podwyższeniu mierzącym kilka metrów. Konstrukcja była już gotowa, trzeba była ją tylko wykońćzyć. Wokół zaś pracowali ogrodnicy rozszerzali święty ogród Xochipilli tak by okalał kaplice.
-Nie mogę uwierzyć, że tak szybko budują.
Zaczęli zaraz po decyzji rady, jak się zaręczył, a już tyle zrobili?
-Jeszcze kilka dni i kaplica będzie gotowa młody. 
Tlakotzin westchnął. Pamiętał jak Cuathli mówił o kapliczce, że jest tymczasowa. Nie mógł sobie, wyobrazić tego jak będzie wyglądał ten duży grobowiec.
-Młody słyszałeś o plotkach w mieście?
-Plotkach, nie…
Wreszcie coś normalnego. Poczuł nostalgie. Na rynku, na którym grał, plotki były przekazywane niemal bez przerwy.
-Wszyscy mówią o duchowych zaręczynach ducha opiekuńczego i nadchodzącym duchowym ślubie.
-To o moich zaręczynach.
-Serio? No tak mówiono nam, że masz być duchem opiekuńczym.
Kapitan spojrzał na niego zdziwiony.
-Co dokładnie mówią?
-Podobno dzięki rytuałowi będziesz mógł troszczyć się o akolitki nawet po śmierci. 
Wskazał na szarfy na jego ramieniu.
-Chociaż zastanawiam się jak to możliwe.
-Ja też.
Spojrzał na szarfy na swoim ramieniu. Duchowe małżeństwo… zastanawiał się, jakby to działało.
-Kapitan nie wygląda na zbyt zaskoczonego.
-Wiesz młody. Uzyskanie wyższego duchowego statusu po złożeniu w ofierze nie jest takie rzadkie. Słyszałeś o wojownikach słońca?
-Pamiętam o tym z telpochcalli. To wojownicy złożeniu w ofierze Huitzilopotchtli. Dołączają do jego armii i każdego poranka wspierają go w bitwie, by wyprowadzić słońce z Mictlan.
-Widzę, że uważałeś na lekcjach młody.
Spojrzał na kapliczkę. Nigdy nie czuł się wyjątkowy, ba nigdy nie uważał się za wyjątkowego. Uświadomienie sobie, że nie jest jakimś jednym szczególnym przypadkiem, sprawiło, że poczuł się lepiej.
-Nie wiem jeszcze jak, ale będę strzegł naszego miasta.
-Zwłaszcza dla akolitek?
-Zwłaszcza dla akolitek.
Obaj się zaśmiali. Spojrzał jeszcze raz na kaplice. Swoje… naprawdę dziwne było myśleć, że on zwykły uliczny muzyk będzie czczony jako duch opiekuńczy. Kapitan musiał to zobaczyć.
-Podoba ci się.
-Tak, choć ciężko mi za tym nadążyć.
Nagle coś sobie przypomniał.
-Skoro już tak rozmawiamy. Jak się czuje pańska małżonka?
Kapitan spojrzał w stronę kapliczki.
-Stara się jak może, ale jest w zaawansowanej ciąży, więc nie jest jej łatwo. 
Kapitan westchnął.
-Jest też bardzo pobożna, więc będzie namawiać mnie byśmy przyszli z dzieckiem, byś udzielił mu błogosławieństwa. 
Poczuł, jak przygniata go odpowiedzialność. Ludzie już zaczynają w nim widzieć ducha opiekuńczego…
-Proszę przekazać małżonce moje zaproszenie.
Uśmiechnął się nieśmiało.
-Nie masz lekko młody, ale co się dziwić. Ludzie już debatują o cudach, jakie będziesz czynił. Tegoroczne święto będzie naprawdę wyjątkowe.
Tlacotzin mógł tylko westchnąć, przyznając rację kapitanowi.

***


Kapliczkę ukończono w terminie. Na kilka dni przed świętem kwiatów i pulkę. Tak się też złożyło, że to był ostatni dzień, zanim Tlacotzin i inni uczestnicy rytuału rozpoczęli rytualny post. Społeczność zaczynała się już ekscytować nadchodzącym świętem, ale nastrój nie osiągnął swojego najwyższego punktu. To był idealny moment na konsekracje kapliczki, w której zostanie złożone ciało wybrańca Xochipilli przyszłego ducha opiekuńczego miasta.

Tego dnia Tlacotzin nie odbywał żadnych ćwiczeń, ale czuł, że nadchodzący dzień, będzie bardziej wyczerpujący niż którykolwiek z treningów kapitana. Dla jego psychiki na pewno będzie. Zresztą tak już pomyślał jak z rezydencji kapłańskiej widział zbierających się ludzi pod kapliczką bogato udekorowaną kwiatami. Był szykowany do poradzenia sobie z duchowymi i fizycznymi wyzwaniami rytuału, ale niestety nikt mu nie mówił jak on muzyk nieprzyzwyczajony do wielkiej publiki, ma poradzić sobie z takim tłumem.

Sam był już gotowy. Ubrany jak podczas zaręczyn i jak będzie ubrany w swój ostatni dzień. Poczuł jak Meya delikatnie go objęła. Ten jeden niewielki gest, tak wiele dla niego znaczył, był taki kojący. Choć nie powiedziała ani słowa ten jeden prosty gest był w stanie sprawić, że cały ten tłum pod kapliczką nie miał już znaczenia. Dziewczęta też były gotowe. Każdemu towarzyszył lekki uśmiech.

Po chwili przyszedł Cuathli z miską czerwonej farby. Każdemu namalował malunki, jakiee nosili podczas prezentacji jako ofiary. Każde z nich otrzymało czerwony pas na wysokości oczu, a do tego Tlacotzin miał kilka mniejszych pasów na brodzie odchodzących od ust. Cuathli wydawał się być bardzo smutny gdy je malował.

W końcu nadszedł czas.

Wyszli z rezydencji kapłańskiej w małej procesji. 

Na przedzie szli Cuathli i Citlalli. Za nimi szedł Tlacotzin niosąc wieniec z kwiatów nagietka mających symbolizować jego zbliżającą się ofiarę. Procesje zamykały, akolitki niosąc kwiaty, które złożyły na ołtarzu w dniu swoich duchowych zaręczyn.

Ludzie ustawili się wzdłuż trasy ich przemarszu. Rzucali im pod nogi kwiaty. Tlacotzin po drodze zobaczył kapitana i kobietę w zaawansowanej ciąży. Zapewne jego żonę. Wszyscy miele na twarzy wymalowaną chęć wsparcia go w trudnym czasie.

W końcu dotarli do schodów kapliczki i wspięli się po nich na podwyższenie. Dzięki treningom kapitana Tlazcotlin w żaden sposób nie odczuł tej wspinaczki. Cuathli wystąpił naprzód by rozpocząć modlitwę. Młodzieniec spojrzał na tłum poniżej. To było niezwykłe, jak ludzie mieszali się z kwiatami w świętym ogrodzie.

-Mieszkańcy miasta. Zebraliśmy się tu dziś by poświęcić bogom tę o to kaplice, w której zostanie złożone ciało wybrańca Xochipilli, który po swojej śmierci stanie się duchem opiekuńczym naszego miasta. Bądźcie świadkami tego wydarzenia i złączcie się z nami w modlitwie.

Cuathli uniósł ręce do nieba i rozpoczął modlitwę.

-Xochipilli książę kwiatów, opiekunie życia, tańca i radości, panie muzyki, który słyszysz każdą modlitwę, błagamy cię, usłysz naszą modlitwę. Błogosław to święte miejsce, które stanie się domem twego wybrańca Tlacotzina i schronieniem dla tych, którzy będą tu szukać ukojenia. Niech to miejsce stanie się mostem między światem nas śmiertelnych a zaświatami, skąd wybraniec twój będzie nad nami czuwał.

W tym momencie dwóch kapłanów, którzy jeszcze przed rozpoczęciem ceremonii czekali przed zamkniętymi wrotami kapliczki, otworzyło je. Po otwarciu drzwi pojawił się kamienny ołtarz z rzeźbionymi kwiatami nagietka, lili wodnych i hibiskusa. To właśnie na nim miało spocząć jego ciało po rytuale. Cuathli zwrócił się do niego.

-Tlacotzinie, tutaj złożysz po śmierci swoje ciało, aby stać się duchem opiekuńczym, który strzeże naszego miasta. Twoje poświęcenie przyniesie nam ochronę, a kapliczka stanie się miejscem, gdzie mieszkańcy będą mogli przyjść w trudnych chwilach. Zajmij teraz należne ci miejsce.

Tlacotzin ruszył w kierunku ołtarza. W środku nie zwalniając, szybko rozejrzał się po kapliczce. Po bokach znajdowały się niewielkie podwyższenia. Każde rzeźbione w kwiaty powiązane z akolitkami. Uśmiechnął się, gdy zobaczył, że i dla nich jest tu dedykowane miejsce. Wyżej na ścianach znajdowały się malowidła. Po lewej były przedstawienia jego śmiertelnego życia jako muzyka, po prawej związane z nim wizje. Wszystkie prowadziły do centralnego malowidła, które przedstawiały jego poświęcenie i stanie się duchem opiekuńczym. Pod ostatnim malowidłem znajdował się niewielki ołtarzyk przeznaczony na dary dla niego. Położył się na kamiennym ołtarzu w centrum komnaty, który miał pochować jego ciało, aż do budowy grobowca. 

Uśmiechnął się, wspominając wszystkie wydarzenia, które do tego doprowadziły. Odrzucenie. Imprezę z Tlacotzinem, na której po raz pierwszy pił pulke. Jak Cuathli znalazł go pod schodami Świątyni. Jak poznał akolitki i jak zachwyciła je jego muzyka. Konfrontacja z właścicielem. Wizja i odzyskanie amuletu. Jak Cuathli powiedział mu we łzach, jakii czeka go los. Spotkanie z radą. Jego prezentacja miastu. To jak się przygotowywał do roli ofiary. Jego duchowe zaręczyny i nadchodzący ślub.

Po chwili wstał, aby powrócić do zgromadzonych. Ostatnim uczuciem, jakie mu towarzyszyło gdy wychodził, była wdzięczność. Był wdzięczny, za wszystkie osoby, które poznał w tym krótkim czasie i za ciepło jakie od nich otrzymał. To było jakby znaleźć ciepły kojący ogień po wręcz nieopisanym czasie błąkania się po niezwykle mroźnej i ciemnej krainie. Był też wdzięczny Citlalli i kapitanowi za te wszystkie przygotowania. Bez nich trząsł się i krzyczał z przerażenia, ale teraz mógł iść prosto z uśmiechem na ustach, nawet jeśli miało go to doprowadzić do śmierci na ołtarzu. To było niezwykłe, jak zmienił się przez ten stosunkowo krótki czas. Dopiero teraz to sobie uświadomił. Nie mógł już wrócić do tego kim był dawniej. Nie istniał już na to żaden sposób. Nawet by tego nie chciał.

Wyszedł z kaplicy. Cuathli ustąpił mu miejsca do przemowy.

Spojrzał jeszcze raz na ludzi w dole. To było niezwykłe jak, doskonale łączyli się z ogrodem, który pielęgnował. Przez chwilę pomyślał, że całe miasto jest jak ogród bogów, a jego mieszkańcy są jak znajdujące się w nim kwiaty. Pamiętał, jak wybierał kwiaty do rytuałów. Zawsze wybierał te najpiękniejsze i najzdrowsze. Ofiary są nazywane kwiatami dla bogów. Może Xochipilli uznał w nim to, co on dostrzegał w kwiatach w świątynnym ogrodzie.

Wciągnął powietrze do płuc i rozpoczął przemowę.

-Mieszkańcy miasta. Proszę, wysłuchajcie mnie. Nigdy nie uważałem się za kogoś wyjątkowego i nigdy nie spodziewałem się, że moje życie doprowadzi mnie do miejsca, gdzie teraz stoję. Zawsze uważał się zwykłego człowieka, ulicznego muzyka. Znam wszystkie trudy życia, z jakimi musi się mierzyć człowiek.

Wciągnął jeszcze raz powietrze w płuca.

-Przez ostatni rok żyłem w mroku i smutku i gdyby nie mój jeden prawdziwy przyjaciel, który utrzymywał mnie na powierzchni światła, nie będąc mi przy tym nic winien, prawdopodobnie nie byłoby mnie już w krainie żywych.

Przez chwilę pomyślał o Itzcoatlu. Jak sobie radzi? Martwił się o niego.

-Jednak za sprawą jednego wydarzenia moje życie się zmieniło. Jestem za to wdzięczny, choć doprowadzi to do mojej śmierci, bo dzięki temu poznałem osoby, które obdarzyły mnie swoją dobrocią, chociaż nie mogłem im nic zaoferować w zamian.

Cuathli, Meya, Nenetzi, Izel, Xilonen, Citlalli… dzięki nim znów poczuł, że warto żyć. Bolała go świadomość zbliżającej się śmierci i tego, że ich pozostawi tutaj, lecz to, co miało się stać za kilka dni, miało przynieść ochronę nie tylko im, ale i każdemu.

-Gdy umrę w święto kwiatów i pulkę, nie oddam swojego serca na ołtarzu z obowiązku, ale po to, byy zapewnić ochronę każdej bliskiej mi osobie i wszystkim mieszkańcom tego miasta. Chociaż ta kapliczka stanie się moim grobowcem, nie jest miejscem smutku, lecz pocieszenia. 

Tak po śmierci stanie się duchem opiekuńczym i stąd będzie roztaczał opiekę nad miastem. Szkoda tylko, że nie wie jeszcze jak…

-Z tego miejsce będę służył wam jako wasz duchowy opiekun. Gdy moje serce zostanie ofiarowane Xochipilli, będę chronił was i wasze rodziny i pomogę wam odnaleźć spokój w trudnych chwilach.

Uśmiechnął się i poczuł jak kitka włosów z tyłu głowy, mu faluje. Poczuł się zuchwale. Mówi jak mężczyzna, ba jak legendarny wojownik, a formalnie jest jeszcze chłopcem.

Na koniec wzniósł ręce do nieba i spojrzał w nie czystym pewnym spojrzeniem.

-Xochipilli książe muzyki który, słyszysz każdą melodię. Spraw by ta kapliczka była świadkiem naszej wspólnej przyszłości, w której nawet po śmierci będę mógł być strażnikiem naszego miasta.

Opuścił ręce i stanął przed kamieniem ofiarnym. Położył na nim trzymany przez siebie wieniec z nagietków i obrócił się w stronę tłumu.

Na przód wyszły akolitki. Na ich twarzach była wymalowana powaga. Nawet na twarzy Xilonen co było niezwykłe jak na nią. Izel wystąpiła naprzód i rozpoczęła przemowę.

-Ja Izel w imieniu swoim i pozostałych kapłanek Tlacotzina. Przysięgamy wszystkim mieszkańcom naszego miasta, że będziemy strzec tego świętego miejsca. Nasz duchowy mąż będzie Wam służył z zaświatów, a my jego duchowe małżonki i zarazem jego kapłanki, będziemy wam pomagać odnaleźć spokój i ukojenie, gdy będziecie tego potrzebować.

Pozostałe trzy dziewczęta stały spokojnie podczas przemowy Izel. No właściwie spokojnie stały Meya i Nenetzi, Xilonen się wierciła. Tlacotzin uśmiechnął się na ten widok, wiedział, że dziewczyna chce wtrącić swoje ziarno kakao.

Tak się też stało. Xilonen wystąpiła i z pełnym entuzjazmem powiedziała.

-Będziemy tu dla was, służąc w imieniu naszego duchowego męża i ducha opiekuńczego naszego miasta Tlacotzina. Jego miłość i nasza lojalność nigdy nie przeminą. Będą zdobić to miejsce jak kwiaty, zdobią ten święty ogród.

Izel pozostała nieruchomo. Mimo tego, że dziewczęta były zwrócone do niego plecami, był pewien, że Izel patrzy z ukosa na Xilonen i ma ochotę ją upomnieć. Co do samej Xilonen to na pewno się uśmiecha posyłając jej spojrzenie w stylu “musimy kontynuować ceremonię”. Izel na chwilę zacisnęła pięść, więc pewnie tak było, ale po chwili ją rozluźniła.

Wszystkie dziewczyny zwróciły się w jego stronę. Były napięte jak struny w harfie.

Właśnie teraz w tej chwili zamykano przeszłość i otwierano przyszłość.

Spojrzały na Tlacotzina to był początek zamknięcia jego istnienie jako człowieka i pierwsze oddanie mu hołdu jako duchowi opiekuńczemu.

Ich pierwszy rytuał jako kapłanek Tlacotzina ducha opiekuńczego.

Pierwsza wystąpiła Meya i uklękłą przed swoim ukochanym, który stawał się duchem opiekuńczym miasta.

-Tlacotzinie niech moja delikatność cię otuli, byś mógł służyć temu miastu z czystym sercem. Niech biała lilia symbolizuje ulgę który, tu znajdą wszyscy szukający schronienia.

Wraz z tymi słowami Meya podała jeden z kwiatów ze swoich włosów i podała go Tlacotzinowu, który złożył go na ołtarzu obok swoich nagietków. Wtedy klęknęła przed nim Nenetzi.

-Tlacotzinie niech mój spokój stanie się filarem dla ciebie. Niech niebieska ipomea otuli twoje serce i sprowadzi ukojenie dla wszystkich, którzy przyjdą szukać twojej łaski.

Z tymi słowami uklękła i podała Tlacotzinowi niebieski kwiat, który po chwili znalazł się na ołtarzu. Wtedy przyszła kolej na Xilonen.

-Tlacotzinie, niech płomień mojej odwagi i namiętności będzie dla ciebie, źródłem ciepła i ochrony. Niech płonie w twym sercu czerwienią jak płatki czerwonego hibiskusa byś czuwał nad nami wszystkimi.

Dziewczyna, która zamykała swój rozdział życia, w którym była akolitką, podała młodzieńcowi, który ze śmiertelnika stawał się duchem opiekuńczym czerwony hibiskus, aby ten złożył go na swoim ołtarzu. Wtedy uklękła Izel.

-Tlacotzinie, niech moja mądrość oświetli twoją drogę w zaświatach. Niech żółta tekoma rozbłyśnie nad twoją kapliczką i przyniesie światło wszystkim, którzy szukają odpowiedzi.

Izel ofiarowała Tlacotzinowu swój kwiat, a ten ułożył go na ołtarzu.

Dziewczęta, które były już w połowie kapłankami wstały i ukłoniły mu się. Następnie cofnęły się, byy zrobić miejsce innym kapłanom, którzy nieśli dalsze dary. Kosze z kwiatami i płodami rolnymi. Pokłonili mu się i zaczęli mówić.

-Tlacotzinie ty, który oddasz serce Xochipilli i staniesz się naszym duchem opiekuńczym, przyjmij nasze dary. Kwiaty nagietka na znak twego życia wśród nas  i śmierci, która wyniesie cię do roli naszego duchowego opiekuna. Kwiaty Hibiskusa na znak radości i namiętności, by nasza radość stała się twoją radością. Kwiaty Ipomea na znak muzyki i cyklu nocy i dnia. By twoja muzyka na zawsze została w naszych sercach. Kwiaty lilii wodnych, tak piękne jak piękne jest twoje życie. Ziarna kukurydzy, amarantusa i fasoli dary od bogów, który sprowadza do naszego śmiertelnego świata odżywienie, wzrost i odrodzenie, przyjmij je dla swego wzrostu i odrodzenia w zaświatach.

Tlazcotlin wziął kosze z darami i zaczął je układać na swoim ołtarzu. Jego ołtarz… dziwnie było o tym myśleć. Za kilka dni umrze na ołtarzu Xochipilli, a wtedy to będzie jego kapliczka i jego kamień ofiarny. Układał dary, najładniej jak umiał i myślał. Rozważał nad tym co to właściwie oznacza bycie duchem opiekuńczym. Co znaczy być obrońcą miasta. Gdy skończył, ukłonił się i cofnął. W myślach uznał, że nawet ładnie mu to wyszło. Cofnął się robiąc miejsce dla Cuathli. Nadszedł czas na końcową modlitwę.

-Xochipilli, Panie Radości, Tańca i Życia, który słyszysz każdą melodię, pobłogosław tę kapliczkę i wszystkie serca, które będą tu szukać ukojenia. Niech ten kamień ofiarny i ołtarz staną się miejscem, gdzie każdy będzie mógł odnaleźć spokój i wsparcie, a Tlacotzin twój wybraniec niech zawsze czuwa nad nami. Niech kwiaty i ofiary, które dziś składamy, będą mostem między nami a Tobą, o Książe Kwiatów.

Gdy Cuathli wypowiedział ostatnie słowa modlitwy, podpalił znajdujące się na ołtarzu dary, by wraz z dymem wysłać je do świata bogów, do Xochipilli. Ogień szybko rozprzestrzenił się na cały ołtarz, obejmując wszystkie dary. Kolumna dymu unosiła się prosto ku niebu. 

Gdy wszyscy patrzyli na unoszący się dym, wokół kapliczki zaczęły rozkwitać kwiaty, a zewsząd nadleciały motyle monarchy i motyle morpho. Utworzyły wspaniałą chmurę, latając nad tłumem, każdy czuł wręcz nieziemski spokój, jak je obserwował. Gdy inne latały, wiele z nich wylądowało, obsiadając nowo poświęconą kapliczkę, a wiele z nich usiadło na Tlacotzinie.

To było jasne dla każdego. To był znak. Omen Xochipilli. Ich prośba została przyjęta. Jego boska moc spłynęła na kapliczkę, czyniąc ją świętą. Budowla stała się miejscem, gdzie świat śmiertelnych i świat bogów łączyły się ze sobą. Teraz była gotowa na przyjęcie ciała Tlacotzina, gdy ten stanie się ich duchem opiekuńczym.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dolina Jaguarów. Rozdział 13

Dolina Jaguarów Rozdział 13: Z woli bogów Fanfic Ranma 1/2 Mieszkańcy miasta zgromadzili się przed pałacem. Wśród tłumu rozchodziły się dysk...